ZAMĘT: Wyrazy zaniepokojenia
Współtworzymy największy w historii ludzkości trybunał, a zarazem jesteśmy przez to zgromadzenie osądzani w trybie doraźnym, niepobłażliwym i nieodwołalnym
„Niemcy wypowiedziały Rosji wojnę. Po południu szkoła pływania” (przeł. J. Werter) – odnotował w swoim dzienniku Franz Kafka 2 sierpnia 1914 roku. Przyznam, że przez wiele lat słowa te służyły mi jako memento-zaklęcie, które rzucałem, gdy na świecie – albo w Polsce – działo się coś na tyle dramatycznego bądź doniosłego, że należało wobec tej wojny, tragedii, wieczoru wyborczego, przełomu czy odkrycia jakoś publicznie się określić. Czyniłem tak wbrew intencjom autora „Procesu”, bo ów wpis nie był najpewniej ani zwięzłym manifestem cynicznego dystansowania się, ani też rodzajem świadomej ignorancji, dzięki której życie zbiega przyjemnie a prędko. Kafka nie tyle oglądał wówczas rzeczywistość z wieży z kości słoniowej, ile jej doznawał, a w rezultacie – widział tylko wycinek, z którego nijak nie dało się wywnioskować, że oto rusza rzeź milionów i demontaż europejskiego porządku.
Dziś – a przez to „dziś” rozumiem, plus minus, ostatnią dekadę, za początek której uznać można z powodzeniem katastrofę pod Smoleńskiem i eksplozję popularności social mediów – wymigiwanie się od obowiązku uczestnictwa nie przychodzi mi z taką łatwością. Nie przez to jednak, że moja późnomłodzieńcza blaza z perspektywy czterdziestopięciolatka razi pychą i pretensjonalnością. Przede wszystkim nie brakuje ważnych spraw, wobec których należy przyjąć określoną postawę. Dokoła trwa klęska urodzaju decyzji politycznych, szwindli, katastrof, nieprawości i podłych cudzych słów, z którymi nie powinienem się zgodzić, a nie zgodziwszy się – niezgodę wyrazić dobitnym zdaniem. I to istota problemu i powód, dla którego od tak dawna nie umiem zorganizować sobie obojętności. Dziś, powtarzając za Miłoszem, „wszyscy jesteśmy wezwani”.
Nie pamiętam więc już dnia, kiedy nie byłbym czymś oburzony. Albo nie czuł, że wypada być – że ktoś czeka na moje oburzenie, jak i ja nieustannie przecież czekam, by w odpowiedzi na coś, co mnie oburzyło, oburzały się liczne osoby prywatne, kluby parlamentarne, media i szerzej – Polska. Brak oburzenia, czyli milczenie, jest podejrzany. Dowodzi tchórzostwa lub co gorsza sprzyjania nieprzyjaciołom i oprawcom, naturalnym adresatom oburzenia. Dlatego, myślę, oburzamy się ponad miarę i na zapas, oburzenie stało się naszym ustawieniem domyślnym, mową codzienną, pracą, z której wydajności możemy zostać natychmiast przez kogoś rozliczeni. Toteż nie poprzestajemy na samym oburzeniu i przy okazji dajemy świadectwo, WSPIERAMY, zapobiegamy krzywdzie, stawiamy opór.
Przymus oburzenia to jedno, drugie – konieczność systematycznego obsługiwania komentarzem bądź upublicznioną emocją wielowymiarowej, złożonej współczesności. Ochoczo zajmujemy stanowisko i wyrażamy opinię, ale ile tak naprawdę rozumiemy ze skomplikowanych kwestii, od atomu po zygotę, na temat których zabieramy głos, jak wiele poświęciliśmy czasu, by je zgłębić, odważyć „za” i „przeciw”, wypracować solidny, obiektywny pogląd? Ci, w których upatrujemy przewodników i tłumaczy – dziennikarze, naukowcy, autorytety – również, mówiąc delikatnie, nie dają sobie rady z tak wymagającą, płynną materią. W dodatku i oni zabierają chętnie głos na każdy możliwy temat, czym zwiększają informacyjny chaos, bo lajk i cytat uzależniają niczym crack.
Dzieje się to wszystko w obrębie Facebooka, Instagrama i Twittera oraz sprzęgniętych z nimi mediów tradycyjnych, które nie dość, że rozpływają się omal już kompletnie w sieci, to jeszcze ich surowcem i napędem głównym bywają regularnie treści z rzeczonych platform. Zatem – wszystko widać jak na dłoni. W poprzednim świecie niemałą część ze swoich poglądów i gestów mogłem zachować dla siebie, a upust dawać im po kryjomu – podczas wyborów, na przykład – albo co najwyżej w trakcie polemik na imprezach okolicznościowych. Dzisiaj mówimy do setek i tysięcy osób i przez setki i tysiące osób jesteśmy obserwowani i oceniani. Współtworzymy największy w historii ludzkości trybunał, a zarazem jesteśmy przez to zgromadzenie osądzani w trybie doraźnym, niepobłażliwym i nieodwołalnym.
Każdego dnia przepełnia nas poczucie winy, że w obliczu panoszącego się wszędzie zła nie robimy dość, by zło to powstrzymać. Jednocześnie prowadzimy tu i teraz konkretne życie, niewolne wszak od zobowiązań rodzinnych i kredytowo-zawodowych, którego nie możemy raptem porzucić, by systematycznie blokować ceremonie władzy, udzielać się w hospicjum, depeesie bądź ośrodku dla uchodźców, nieść innym pomoc z dala od naszego miejsca zamieszkania i naszych bliskich. Albo po prostu jesteśmy zbyt leniwi, za mało odważni. Stąd też, uważam, radykalizacja oburzenia jako działanie zastępcze, nadmiar pospiesznych i godnych Katona sądów, pryncypialnych stwierdzeń, moralnych szantaży i oczywiście dyscyplinowania w pierwszej kolejności sojuszników, braci i sióstr w miłej nam idei, żeby czym prędzej opowiadali się i odpalali werble i race. Opieszałość aktywistyczna jest odstręczająca, odmienne zdanie – naganne. Jak ci nieszczęśni Gombrowiczowscy Kawalerowie Ostrogi tworzymy kolektyw, ale to kolektyw trzymających siebie wzajemnie na muszce.
Jesienią 2021 roku jest już tylko gorzej. Kontekst globalny to katastrofa klimatyczna, postępująca w rytm susz, huraganów, pożóg, i pandemia, która cyklicznie wraca, by zebrać śmiertelne żniwo, lokalny tak zwany kryzys uchodźczy na granicy z Białorusią, drakońskie prawo antyaborcyjne, zblatowanie narodowców z władzą, groźba wyjścia z Unii Europejskiej, kaczystowska demokratura. Debata publiczna została kompletnie zniszczona, symbole, zbiorowe historyczne przeżycia i święta wspólnoty zagrabiono albo zbrukano w imię doraźnych interesów którejś ze stron konfliktu politycznego, język przestał cokolwiek znaczyć. To przerażające i pocieszające zarazem, bo choć unoszą się wokół nas „zdrajcy”, „folksdojcze”, „neonaziści”, „Auschwitz”, „ubecja”, „SS” czy „obozy koncentracyjne”, to unoszą się właśnie dlatego, że niczego nie opisują i niewiele ważą.
I pośród tego jesteś ty i ja, my – głośni, choć tak naprawdę słabi, przelękli, niepewni swego, w rzeczywistości uczestniczący po omacku, po wielokroć udający zaangażowanie, bo chwila próby wybija co godzinę, dzień po dniu, od lat. Niektórzy z nas tęsknią za czasami, gdy w obronie słabych i bezbronnych dokonywano prawdziwych aktów heroizmu – bito się z faszystami, powiedzmy, albo na zapadłej prowincji walczono z analfabetyzmem i krupem. Reszta zapewne nie ma takich marzeń i ambicji, dlatego poprzestaje na przelewach, demonstracjach, memach i fladze wystawionej w oknie. Zobligowani wyczekującym spojrzeniem bliźnich, zdjęciem umierającego na raka dziecka, raportem o dolegliwościach planety, filmikiem, na którym jednocześnie słychać ujadanie psów i płacz, relacjami oplutych, sponiewieranych i poniżonych, tekstem, w którym autor powiadamia, że nędza i beznadzieja toczą całe społeczności nie gdzieś tam, w odmiennej strefie czasowej, za horyzontem, ale tuż obok – na wyciągnięcie pomocnej ręki – krzątamy się od rana do wieczora w dziele naprawy. Kafka powiedział kiedyś, twierdzi Max Brod w „Opowieści biograficznej”, że poza tym światem jest „nieskończenie wiele nadziei – tyle że nie dla nas” (przeł. T. Zabłudowski). My z kolei powinniśmy dzisiaj, tuż przed zimą i tuż przed kolejnym rokiem obojętności i barbarzyństwa, odpowiedzieć, że na tym świecie jest nieskończenie wiele do zrobienia właśnie przez nas. Może, gdy choć część z tego zrobimy, wstyd nas nie przeżyje.