GMINA CENTRUM: Myśląc wojną
Nawet jeśli jutro wyjdą z nas znowu znajome potwory, to obowiązuje zasada: co było, to jest. A jak jest, zostanie
W naszym ulubionym sklepie pomaga Duży Be. Nosi skrzynki z towarem, jeździ z szefem na targi. Poza tym stoi przed sklepem albo siedzi w środku, zagaduje klientów, ze wszystkimi zakolegowany. W pierwszym tygodniu marca mówi do mnie: „Jak się panu spało?”. Ja: „Dziękuję, może być. A panu?”. Na co Duży Be: „Ja nie mogłem w ogóle. Myślałem wojną”.
Wiadomo: tak jak Duży Be od dwóch miesięcy cała Gmina myśli wojną, nawet jeśli niektórym z nas udaje się spać. Od tego myślenia wychodzą z nas różne rzeczy. Wojna jest do bani, więc niektóre z tych rzeczy są, niestety, dosyć kiepskie. I tak na przykład w jednym tygodniu miałem bezpośredni kontakt z aż trzema różnymi odmianami głupoty, która dziwnym kwiatem wykwitła z trzech zupełnie różnych kątów.
Najpierw przyjaciel, człowiek skądinąd wspaniały, serdeczny i utalentowany, udziela wywiadu, w którym korzystając z zestawu komunałów „Mały symetrysta”, poddaje dziarskiej krytyce amerykański imperializm, by następnie – w zupełnie przecie nieimperialnym, ba!, wyklętych tej ziemi wręcz upodmiatawiającym geście – wyjaśnić, jakież to miasto powinni oddać Ukraińcy, żeby ocalić resztę swojej skóry.
Potem nieprzyjemny eurodyplomata, wysoki facet w pięknym garniaku, spoglądając z góry na akademickiego szmaciarza (to ja), wygłasza zdanie, z którego pierwszą częścią człowiek się zasadniczo zgadza, ale zgadzać się przestaje wobec brzmienia części drugiej. Zdanie brzmi: „Polska musi pamiętać, że jest częścią Unii Europejskiej, więc to zaangażowanie na rzecz Kijowa też trzeba będzie przemyśleć”. Znaczy się: do szeregu, gówniarze, bo mama z tatą idą gadać z dyktatorem, niosą mu placek z Auchana i armaty z Decathlonu.
A na koniec jeszcze grupa utytułowanych kolegów, którzy całkiem na serio rozważają celowość wykluczenia z pewnego grona sporej porcji ludzi legitymujących się takimi, a nie innymi paszportami. No bo przecież fajnie jest czasem poczuć, że przez sam fakt bycia sobą ma się rację i jest się po właściwej stronie. Można się wtedy pogładzić po stopie i w imię europejskich wartości zarąbać komuś prawa człowieka. Na pewno jesteśmy spoko, bo my to właśnie my. Wynik głosowania: remis, przy dwóch wstrzymujących się. Jeszcze przez sen, podobno, rzucałem kurwami.
Powiedziałem: „Na koniec”? No nie, to się raczej tak szybko nie kończy. Jest przecież jeszcze szef skrajnie skompromitowanej organizacji religijnej, który próbując posadzić swój świątobliwy tyłek na nieistniejącym krzesełku metafizycznej neutralności, miłosiernym gestem zdejmuje winę z ramion morderców i tych, co robili i robią z nimi interesy, by następnie rozdystrybuować ją równo po wszystkich mieszkańcach naszych gmin i gminek. Jest jeszcze zagraniczny znajomy, wedle którego „znajdujemy się na krawędzi wojny”. Aha, czyli to, co się dzieje, to jeszcze, jeszcze nie to. No i są te wszystkie słówka i słóweczka, wyrażenia i wyrażonka, wszystkie te militarystyczne i rusofobiczne bąki, które wcześniej trzeba było wstrzymywać w piwnym brzuszysku spiętym europasem, a które teraz – nieśmiało, bo nieśmiało – ale można sobie znowu zacząć popuszczać.
Ej, ale czy kiedy tak człowiek (znowu ja) pastwi się nad głupstwami znajomych, to również sobie nie popuszcza? Czy i taki człowiek nie tańczy sobie do dźwięków Radia Słuszność? Czy i on nie rozsiadł się w przekonaniu, że my to my, więc pewnie mamy rację? Kiedy myśli się wojną, w samym środku zamiąchu, po prostu dosyć łatwo coś chlapnąć od rzeczy. Czasem głupstwo uleci z wiatrem, czasem niestety się nagłośni, nagra albo zanotuje, czasem niby-kolega je zapamięta i obsmaruje w felietonie. Na szczęście nie z każdym przeprowadza się wywiady.
Ostatnio w gronie ludzi prywatnych próbowaliśmy ustalić, czy takie jedno – hm – działanie artystyczne, pomyślane bez wątpienia jako arcyszlachetny akt solidarności wobec mordowanych ludzi, wydaje nam się wspaniałe, mniej więcej trafione, niedorzeczne czy wręcz oburzające. Nie udało nam się rozstrzygnąć tej kwestii, a i też żadne z nas, z osobna wzięte, nie miało sprecyzowanego zdania, do czego zresztą wszyscy się przyznawali. Ta gromadna niepewność miała w sobie coś dobrego i ulgę niosącego, a moje po-cichu-lubienie tych ludzi, wszystkich naraz i każdego z osobna, jeszcze się tylko od niej, też po cichu, wzmogło.
Co najważniejsze jednak, znowu: na szczęście ten bukiet głupot zaraz przecież zwiędnie i ciepniemy go tam, gdzie jego miejsce. Zostanie coś innego. Jakieś pół roku temu szliśmy jedną z centralnych ulic naszej Gminy. Z naprzeciwka ruszył w naszą stronę obywatel niestary, wysokiego wzrostu, w stroju zaniedbanym, ze wzrokiem nieskupionym i zamiarem, zdawało się, proszalnym. Już zbroiłem się w wiadome wymówki i wykręty, kiedy obywatel zaskoczył mnie, wypalając gromko: „Nie, stary, strasznie cię przepraszam, ale nie mam dla ciebie czasu!”. Nie potrafię oczywiście rozstrzygnąć, czy był to przejaw kruczoczarnego sarkazmu genialnego standupera na bezrobociu, czy też niekontrolowany akt zmąconego umysłu, co to niczym magnetofon odtwarzał tylko słowa, które słyszał milion razy od takich jak ja. Tak czy owak podziałało: oberwałem po uszach głosem mojej własnej Gminy, który powracał echem z wnętrza akustycznego lustra. Ale tym razem, myśląc wojną, nasza Gmina zagadała przecież zupełnie inaczej.
Opinie, że fala pomocy za chwilę opadnie, a zastąpi ją przybój ksenofobicznej niechęci, słyszało się niemal od samego początku. Towarzyszyło im słuszne pomstowanie na przewidywalną niewydolność tzw. państwa. Wzmagający się żar samorozsmakowania studziły także całkiem słuszne głosy przypominające, jak marnie zachowaliśmy się i zachowujemy wobec wszystkich innych uciekinierów, jak łatwo przychodzi nam przegapienie każdej innej wojny, byleby tylko była dwie granice dalej. Wszystko prawda. Ale nawet jeśli jutro wyjdą z nas znowu znajome potwory, to w tym wypadku obowiązuje jedynie z pozoru niedorzeczna zasada, która stawia opór skądinąd niepokonanym siłom przemijania: co było, to jest; a jak jest, zostanie.
Zostanie to, że zanim mieszkańcy naszej Gminy zdążyli sięgnąć do kieszeni po lewackie, prawackie czy jakie tam jeszcze motywacje, już byli na granicy. Już rozdawali kanapki na dworcach. Już holowali ludzi po mieście. Już przyjmowali ich po domach. Już załatwiali im ludzką robotę. Już przelewali kasę. Już starali się pomóc tym, którzy starali się pomóc. Nawet jak wszystko, wszystko się popsuje, to tego, myślę, nic już nie skwasi. No bo co by miało?
Ja sam, tak po prawdzie, trochę się leniłem. Rozbestwiła mnie bliskość stacji zachodniej: wystarczyło tylko zajechać z sakwami pełnymi gratów i żarcia, żeby potem, tak przez dwa dni, żyć w poczuciu niebywałego wyczynu. Ale dzięki tej bardzo umiarkowanie chwalebnej działalności trochę się nagapiłem na tych, którzy odwalali tę robotę całkiem na serio. Jak wiadomo, ta stacja, zwłaszcza w swojej części autobusowej, wyglądała do-porzygu-paskudnie jeszcze przed wybuchem wojny – to takie chronicznie utytłane monstrum, pominięte przez połysk niosące maszyny platformerskiej modernizacji. Od dawna lądują tu autobusy z Ukrainy i może dlatego zrezygnowano z remontu: jeszcze by się ludziom we łbach poprzewracało i, durni, wzięliby się za Europejczyków. W marcu, utopiona w pośniegowym błocie, spowita smrodem dziesiątek samochodów i busów, stacja przypominała plan jakiegoś postapokaliptycznego filmidła. Ale też i nie. W ponurej hali i rozstawionych wokół niej namiotach cała masa ludzi po prostu robiła swoje, bez ogólniejszego planu, ale i bez chaosu, każdy coś. Bukiet głupot? Naprawdę nieważne. To, co zrobione, zostanie.