Jeszcze 2 minuty czytania

Adam Lipszyc

GMINA CENTRUM: Kamieniem

Adam Lipszyc

Adam Lipszyc

Najpierw skoczyło Konfederacji. A potem przydarzyła się 80. rocznica Powstania w Getcie Warszawskim

Kilka lat temu na kolacji u znajomych zapytano mnie znienacka, czy miałem kiedyś nieprzyjemność z polskim antysemityzmem – tak bez pośrednictwa druku, jeno skórą własną. Wywołany do odpowiedzi zapewniłem, że właściwie nie, niespecjalnie, no, może raz. Dziwnym trafem pamięć nie podsunęła mi obrazu starszej mieszkanki naszego bloku, która wychylając się niebezpiecznie z okna, darła się na mnie i na mojego brata: „Do Palestyny!!!” (dobra, miała swoje powody: robiliśmy niemiłosierny hałas, wypróbowując nieco już przechodzoną zabawkę, którą przywiozły nam właśnie kuzynki ze Stanów). Przypomniałem sobie natomiast dużo późniejszą sytuację, kiedy to pewien niespełnastaruszek wymyślał mi od jakichśtam Izraelitów w tramwaju, z którego natychmiast został niemal dosłownie wypchnięty przez pewnego studenta. Opowiedziałem tę historyjkę i – zadowolony, że zdałem – rozsiadłem się niczym judeobasza.

Reakcja moich znajomych była całkiem odmienna od tej, której się spodziewałem. Zamiast wyrazów oburzenia na rzeczonego staruszka, po których zapewniłbym wielkodusznie, że ta mikronapaść lata mi koło pióra i że takie rzeczy dotykają mnie równie mało jak wiadome napisy i ścienne malowidła, usłyszałem komentarz czujnej koleżanki: „Ty, a dlaczego kiedy miałeś opowiedzieć o spotkaniu z polskim antysemityzmem, opowiedziałeś historię o dzielnym polskim studencie?”. Odpowiedź – że mianowicie zaprzeczam, wypieram, bagatelizuję, wygładzam – zawierała się oczywiście w samym pytaniu, owo pytanie noszę więc odtąd w pamięci jako jedną z pięciu czy siedmiu najbardziej przenikliwych uwag na własny temat, jakie kiedykolwiek usłyszałem.

Ostatnio moje maszyny bagatelizacyjne, sprzężone z naoliwionymi fantazją silnikami optymizmu, trochę się, muszę przyznać, zacięły. Nie żebym poczuł się bardziej bezpośrednio ofiarą prześladunku. Siedzę sobie w Gminie Centrum jak u ateistycznej Bozi za piecem i chociaż-em nominalnie mniejszość, nic w mojej sytuacji nawet odrobinę nie przypomina losu przedstawicieli tejże mniejszości w Marcu ’68 czy w dwudziestoleciu, nie przypomina też losu poturbowańców innych nacji, którzy zbierają obecnie cięgi na całym globie. Nie wystawiam żadnej części ciała pod Order Mniejszościowego Siniaka. Natomiast, owszem, siadł mi nieco nastrój, gdy idzie o perspektywy uleczenia gminy naszej pięknej i władców jej nieślicznych z głupości karczemnej, którą w lepszych humoresach miewałem już za minioną lub jakby tak całkiem prawie.

Kalendarium wydarzeń jest następujące. Najpierw skoczyło Konfederacji. Potem przydarzyła się 80. rocznica Powstania w Getcie Warszawskim (przy okazji zdążyłem się naprawdę wzruszyć masowym rozkwitem papierowych żonkili w klapach obywateli naszej Gminy). Prezydent wystąpił pod wiadomym pomnikiem ramię w ramię z prezydentami Izraela i Niemiec, a co gorsza odwiedził z nimi synagogę i założył jarmułkę. Chłop zeń niekrótki, ale nie zawsze dawało się filmować go tak, żeby czubek głowy lądował poza kadrem. Już tego dnia albo chwilę wcześniej spindoktory władców przypomniały sobie najwyraźniej, jaki użytek robili poprzednicy Konfederacji z telewizerunku brata prezesa oczapionego żydowską kipą. Czem prędzej rzuciły się więc spindoktory na poszukiwanie pretekstu do odbicia w drugą stronę i puszczenia brunatnego oczka do ludności jeszcze prawszej. Padło na wywiad, którego udzieliła Barbara Engelking w TVN24. Nic to, że ze spokojnej wypowiedzi Barbary Straszliwej trudno było choćby i widelcem narodowym wydłubać cokolwiek naprawdę pikantnego. Polityczny mus to mus i już następnego dnia przed sitkami prawomyślnych mediów premier mówił przez ponad dziesięć minut o kłamliwej profesorce, co to obraża Naród Ratujący. Ta jadowita cedzinada, od której robiło się zimno jak w karcerze i która w archiwach naszej gminy natychmiast ulokowała się tuż obok napaści Gomułki na Jasienicę, miała tylko jeden moment komiczny, kiedy to z patriotycznej arytmetyki premiera zaczęło z wolna wynikać, że Polaków Ratujących było więcej niż – panie kochanku – Polaków.

Więcej efektów zabawowych dostarczył minister nauk wszelkich, który w języku cokolwiek knajackim zwymyślał obrazicielkę Narodu oraz wszystkich, co ją wsparli, pogroził też karami finansowymi jej (i mojemu) instytucjonalnemu matecznikowi. „To jest skandal i bezczelność nieprawdopodobna tej pani (…). Na pewno będę rewidował swoje decyzje finansowe, bo ja nie będę finansował na większą skalę instytutu, który utrzymuje tego rodzaju ludzi, którzy po prostu obrażają Polaków”. „Nie ma pozwolenia na to, żeby coś, co nauką nie jest, tylko jest zwykłym chamstwem antypolskim, było finansowane za pieniądze Polski”. Tym samym minister pomylił stanowisko urzędnika państwowego z krzesełkiem małogminnego sobiepanka i dołączył do Lucy z „Fistaszków”, która pod nieobecność Charliego Browna wrzeszczy do Snoopy’ego: „Ręka, która rządzi miską, rządzi całym światem!!!”. Na co rezolutny bigielek odpowiada: „Przetrzymam jakoś ten dzień na jagódkach”. Ale pomyłka podżyrowana przez politycznych mocodawców ministra raptem wytraca cały komizm i staje się brutalnym faktem: zaledwie kilka dni później instytucja, w której pracuję, naprawdę oberwała po kieszeni.

Nie potrafię oczywiście powiedzieć, jak bardzo reprezentatywne dla nastrojów w naszej gminie są bluzgi, które w ślad za połajankami reżimowych oficjeli polały się w internecie. Nie potrafię powiedzieć, czy wzniecając na zimno antysemicki pożar, premier dobrze wykalkulował swoje posunięcia i czy to jemu teraz skoczy, a konfederatom spadnie. Rozsądnie jest przyjąć, że wykalkulował to nieco gorzej, niż sądził, a nieco lepiej, niż lubiliby sobie wyobrażać mi-podobni optymusze. Gdy jednak w rocznicę powstania bezduszni spadkobiercy endeków wycierają sobie zaciśnięte wargi nazwiskami prawdziwych bohaterów, którzy za swój heroizm nierzadko dostawali manto od co bardziej patriotycznych sąsiadów, gdy z ich dzielności majstrują sobie alibi dla własnego szowinizmu, a lud nasz poczciwy z ochotą mości się w podsuflowanym poczuciu, żeśmy przecie ratowali jak wariaci – wówczas, nic na to nie poradzę, moja zaprzeczycielska maszyneria, która kazała mi się dziwować, kiedy znajomi gadali coś o wyjeździe do Kanady, naprawdę dostaje zadyszki.

Skoro o wyjazdach mowa. Podwórko, na którym testowaliśmy skrzekliwą zabawkę i z którego sąsiadka wysyłała nas na Bliski Wschód, pokryte było asfaltem, nie nadawało się więc do wszystkiego. Za uliczką rozpościerał się jednak gliniasty spłachetek ziemi, na którym można było grać w państwa. Kojarzycie, prawda? Wykreśla się nożem okrąg i dzieli – niczym tort – na tyle części, ilu jest graczy. Potem każdy staje na swoim odkraju i dalej-że kolejno ciskać turbonożyskiem w terytoria przeciwników. Jeśli nóż się wbije, a pod rączkę można wsunąć dwa palce, odkrawa się sąsiadowi jakąś autonomiczną republikę, którą wkrótce włącza się w obręb własnego imperium. Ten, kto nie może już stanąć obiema stopami na terenie własnego kraju, odpada bez paszportu. Ta okrutna gra, która dziś wywołuje we mnie dreszcze, cieszyła nas oczywiście nieskończenie, nie na ostatku dlatego, że – jak zauważyła niedawno pewna znajoma – wtedy wreszcie dostawaliśmy do ręki noże! Ale już wówczas robiło mi się trochę gorącawo, potliwie i niezręcznie, gdy nóż trafił na kamień, a chłopaki podwórkowym, ale i przecie kleksów poćciwego Fredry sięgającym zwyczajem konstatowały ze złością lub satysfakcją: „Trafił na żyda”.

Dziś już nie ma tamtego spłachetka. Poszedł pod budowę pękatego korpogmachu, który ostatecznie zwyciężył w naszych grach wojennych. Nie tęsknię za tym placykiem, ale jego obraz wrył mi się na trwałe w moją chamską, antypolską pamięć. I nawet kiedy maszyny bezmyślności całkiem mi się zatrą, nigdzie stąd się nie ruszę. Chyba nie. Rzucajcie, chłopaki. Ja se będę kamieniem.