Jeszcze 2 minuty czytania

Adam Lipszyc

GMINA CENTRUM: Nie do powstrzymania

Adam Lipszyc

Adam Lipszyc

Dziś każda decyzja o robieniu nowych człowieków musi być podejmowana ze świadomością nadchodzącej konfrontacji między dwoma nie-do-powstrzymaniami. Ale czy ktoś bez kontaktu z ufoctwem potrafi przewidzieć, które z nich weźmie górę?

W pewnym filmie sprzed kilku lat w wyniku kontaktu z mądrymi ufokami bohaterka uzyskuje zdolność symultanicznego widzenia wszystkich zdarzeń, dla nas zwykle poukładanych grzecznie na osi czasu i odsłaniających się jedynie krok po kroku. W szczególności: widzi wszystko, co nastąpi. Stąd też wie, że jeśli zdecyduje się utrzymać ciążę, jej córka urodzi się z rzadką chorobą, która nieuchronnie doprowadzi do jej śmierci już we wczesnej nastoletniości. Mimo to bohaterka wybiera tę ścieżkę, nie zdradzając mężowi – który wie o jej niezwykłych zdolnościach – jaki los czeka ich dziecko.

Córka rodzi się i rozwija z pozoru jak najpomyślniej, a po kilku latach kobieta wyjawia mężowi tajemnicę. Mąż nie potrafi jej wybaczyć, że mimo tej strasznej wiedzy samodzielnie podjęła – jego zdaniem błędną – decyzję. Małżeństwo się rozpada. Wkrótce potem bohaterka stara się jak najdelikatniej wyjaśnić córce – rozkosznej, arcybrykliwej kilkulatce, w której organizmie choroba nie poczyniła jeszcze najwyraźniej żadnych zniszczeń – dlaczego tata, z którym teraz dziewczynka widuje się tylko w weekendy, patrzy na nią jakoś inaczej. „To moja wina. Powiedziałam mu coś, na co nie był gotowy. To ma związek z pewną bardzo rzadką chorobą. Ta choroba jest nie do powstrzymania. Trochę tak jak ty”.

O tej właśnie scenie, przy której – nic na to nie poradzę – za każdym razem beczę sobie w zaciszu mojej mrocznej i zasadniczo nieczułej duszy, myślałem, łażąc niedawno po parku z Iksikiem, moim najulubieńszym dwudziestoparolatkiem (a lubię ich cały tłumek, więc mam w tej kwestii tłok na podium). Pogoda była zachwycająca, a park – najwspanialszy w całej Gminie. Jako osobniki z przyrodzenia lewobrzeżne obaj dopiero odkrywamy to wielgachne zielenisko za rzeką – po trosze dzikie, po trosze eleganckie – położone tuż obok monstrualnej budowli, która najbardziej chyba przypomina właśnie ufocką karawelę. Dziwna rzecz ta nasza Gmina: nie dość, że nie ma solidnego centrum, to jeszcze swój najlepszy park i kawałki, które najbardziej przypominają miasto, ma na nie-tym-co-trzeba brzegu – przy czym wbrew tradycyjnym hierarchiom kierunków ów niby-gorszy-a-w-sumie-lepszy brzeg to ten po prawej, a nie po lewej ręce. Zwariować można.

Podczas parkowego maszerunku nie myśleliśmy jednak o tej dziwnej inwersji; mnie w każdym razie trapiło coś zupełnie innego. Iksik mówił o swoim niedawnym odkryciu: że mianowicie jeśli dawniejsze fabuły science fiction opowiadały o lęku przed nieznanym, dzisiejsze dotykają częściej lęku przed nieuchronnym, przed tym, co nie do powstrzymania. Mówił też o tym, jak ów drugi lęk bierze górę nad tym pierwszym w jego ulubionej powieści i jak ta zmiana ściśle wiąże się z przemianami naszego globalnego bajzlu – od lęku przed nieznaną przyrodą przeszliśmy do lęku przed nieuchronnością ludzkiego losu w obrębie korpokapitalizmu, kończymy zaś lękiem przed nieuchronną katastrofą natury wykolejonej przez działania obłąkanego systemu.

Przytakiwałem i dogadywałem, po cichu podziwiając skupienie i błyskotliwość tego wspaniałego obywatela. Po jeszcze cichszemu jednak nie było mi zbyt wesoło. Myślałem o tamtej scenie z hollywoodzkiego filmu i o zderzeniu dwóch sił, z których każda jest nie do powstrzymania: o straszliwej potędze dokonującej się już katastrofy i o zachwycającej potędze tych najżywotniejszych ludzi, którzy – owszem – jako jedyni mogliby się jej przeciwstawić, lecz których wydajemy na nią bez pytania i rozumu, sami planując wylogować się przed czasem. Dziś każda decyzja o robieniu nowych człowieków musi być chyba podejmowana ze świadomością nadchodzącej konfrontacji między tymi dwoma nie-do-powstrzymaniami. Ale czy ktoś bez kontaktu z ufoctwem potrafi przewidzieć, które z nich weźmie górę?

Rozmowa z Iksikiem przypomniała mi o śnie, który przewinął mi się przez głowę zeszłej jesieni. Przez kilka czy kilkanaście wieczorów z rzędu opowiadałem go sobie w myślach na dobranoc, trochę go ubarwiając i wygładzając, tak że dziś już nie jestem pewien, jak wyglądała wersja oryginalna. Takie opowiadactwo zdarzyło mi się chyba po raz pierwszy, ale też wrażenie, jakie zrobił na mnie ów sen, było całkiem wyjątkowe: choć rzecz wydawała się skrajnie ponura, miała w sobie coś nieskończenie fascynującego i po trosze nawet kojącego, tak że gdy tylko senny film dobiegał końca, chciało się przekręcić rolkę do początku i zacząć projekcję od nowa.

Wszyscy nie żyli. Nie było już mnie ani nikogo z mojego pokolenia. Nikt starszy też się nie ostał. Przez wyschnięte doliny przetaczały się pożary, gaszone tylko przez morze, które wdzierało się coraz głębiej. Iksik zasuwał małym samochodzikiem po krętych drogach. Ucieszyłem się, że go widzę, choć sam byłem zupełnie martwy. Krajobraz był dziwaczny, górski, nieznany, ale wiedziałem, gdzie rzecz się dzieje. Iksik zmierza do miejsca, gdzie w swojej kopule samoróbce mieszka jego kuzynka, Dzielna Bo. Kopułę, wzniesioną na zboczu gór na południu kontynentu, otaczają kasztanowce, drzewa oliwne i winorośl. Gdy patrzy się w górę zbocza, widać ośnieżone szczyty; gdy patrzy się w dół, widać lśniące morze. Obok kopuły przepływa wartki strumień pochwycony w kamienny akwedukcik. Jeśli gdzieś można przetrwać nieco dłużej, to chyba tylko tutaj.

Dzielna Bo patrzy, jak Iksik parkuje. Jest już prawie całkiem siwa, oczerstwiała od pracy na słońcu, Iksik jakoś niewiele się postarzał. Witają się serdecznie, a ja cieszę się jak dziecko, że ci dwoje wciąż istnieją i że wciąż się lubią. Może nawet lepiej mi od tego, że mnie tam nie ma. Rozpiera mnie duma, że radzą sobie sami. Łażą po terenie, gadają, piją lemoniadę, Bo pichci obiad. Ale wiem też, że Iksik przyjechał po coś konkretnego. Przepowiadając sobie tę historię noc po nocy, próbowałem ustalić, co to takiego, ale do teraz nie mam pewności. To coś, co przechowuje Dzielna Bo, ale co należy do Iksika. Jakiś czip? Coś, co gdzieś się wsuwa czy wkłada pod skórę i od czego wszystko robi się zupełnie inne? Wiem, że to coś, co da Iksikowi ukojenie, ale co zarazem przetnie cumy, które łączą go z naszym bandyckim gatunkiem. Że katastrofa, która pochłonie wszystkich, nawet na sam koniec Najdzielniejszą Bo, jego nie dotknie. Ale że wtedy będzie już kimś, czymś zupełnie innym. Nie wiem, czy tego chcę, nie wiem, czy tego nie chcę. Może chciałbym go powstrzymać, ale wiem też, że to jedyne wyjście. Poza tym nie żyję.

Nagle jest wieczór. Oboje siedzą na ganku i jarają trawę. Dzielna Bo wreszcie rozumie, po co Iksik fatygował się na jej zbocze. Próbuje go odwieść od tej decyzji, Iksik nalega, Bo w końcu ustępuje. A ja wiem, skąd znam tę scenę. Oczywiście. W dzieciństwie kilkakrotnie wleczono mnie na spektakle japońskiego teatru Nō. Doprowadzały mnie do szaleństwa. Aktorzy Nō przemieszczają się w tak mozolnym tempie, że po to, by mieć jakąkolwiek rozrywkę, podczas spektaklu co jakiś czas zamykałem oczy i obstawiałem, gdzie przemierzający scenę delikwent znajdzie się, kiedy je otworzę. Choć starałem się być bardzo ostrożny w szacunkach, zawsze przestrzeliwałem: miałem nadzieję, że po minucie czekania w ciemnościach sprawa posunie się naprzód, a tu – ledwie parę kroczków!

No więc najnudniejsza (jak sądziłem kiedyś), a zarazem najwspanialsza (jak myślę dzisiaj) ze znanych mi sztuk Nō to „Szata z piór”. Opowiada nieskomplikowaną historię rybaka, który znajduje nad strumieniem tytułowe wdzianko. Wkrótce zjawia się niebiańska istota, żeński czy żeńskawy anioł (wszystkie role grają faceci), który domaga się zwrotu ubrania. Rybak odmawia, anioł nalega, a dzieci na widowni umierają z nudów. W końcu bohaterowie dochodzą do porozumienia. Niebiański obywatel sunie przez całą scenę od prawej do lewej, odbiera szmatkę z rąk rybaka, sunie z powrotem, tym razem na środek sceny. I wtedy, z wdzięczności, tańczy dla rybaka jak w transie. To wszystko.

W moim śnie Iksik i Bo są zjarani, więc czas im się wlecze jak w japońskim teatrze. Dlatego też wydaje się, że po swoją szatę z piór, po swój czip, Iksik zmierza po prostu bez końca. Ale w końcu dociera, a Dzielna Bo, może popłakując, na prośbę Iksika umieszcza tę dziwną rzecz pod skórą na jego głowie. Dzielna Bo dobrze wie, że nasz czas się kończy i że są, na pewno, kroki do zatańczenia poza człowieczeństwem, ale sama zatrzymuje się na progu. Ostatnia z nas wszystkich pozostanie – aż na jej zbocze dotrą pożary albo morskie fale. To potrwa jeszcze chwilę. Teraz, już spokojna, Dzielna Bo patrzy tylko, jak Iksik, w którym rozpoczęła się ostateczna przemiana, wraca powoli na środek ganku – i zaczyna tańczyć. Jest nie do powstrzymania.