Jeszcze 2 minuty czytania

Adam Lipszyc

GMINA CENTRUM: Jak nie pisało się o Gazie

Adam Lipszyc

Adam Lipszyc

Nie wydaje mi się, żeby Izrael był państwem żydowskim. Żydem to jestem ja

O Gazie nie pisało się w następujący sposób. Najpierw się udawało, że ma się inne sprawy na głowie. W światku akademickim jesień to pora sprawozdań i deadline’ów, więc było na co się powołać. Potem sprawozdania zostały złożone i nie pisać było coraz trudniej, a jednak nie pisało się dalej. No bo czytało się mejl od znajomej spod Tel Awiwu: jej dwudziestoletnia córka w jednym tygodniu musiała stawić się na trzech pogrzebach. No bo przyjaciółka rodziny przysłała filmik z apelem o uwolnienie zakładników, okropnie kiczowaty, ale co robić.

Myślało się też o dziadku komuniście, który po wojnie wrócił z Londynu budować nową Polskę („Rzućcie mnie na najtrudniejszy odcinek”) i sprawdzić, czy naprawdę z jego rodziny nikt nie został przy życiu (nie został), a już w 1951 roku złożył podanie o paszport, bo chciał jechać do Izraela (nie dostał). Myślało się o dziadku syjoniście, który wraz z bratem dał nogę z łódzkiego getta (reszta klanu poszła z dymem) i wojnę przesiedział na Uralu, po Marcu wylądował w Izraelu i jako jedyny z całej rodzinnej bandy głosował na prawicę. Pod koniec życia trochę zmiękł i siedząc ukosem do telewizora, mówił: „Ja tam temu Rabinowi źle nie życzę”, ale dziś chyba jednak popierałby tę wojnę.

Myślało się o Putinie, Iranie. I o tym, jak wkurwiający są ci wszyscy mądrale, co to ludziom, którym właśnie wyrżnięto bliskich, będą z daleka prawić kazania o kolonializmie, ale gdy ktoś odpali im bombę pod nosem, ze zbolałą miną poprą uszczelnianie granic. I ci wszyscy, którzy ledwie zająkną się o rzezi na koncercie, za to wykażą się zrozumieniem dla hordy oszołomów, którzy powodowani desperacją czy wiarą w trotylową bozię narobili rzeczy przepotwornych i ściągnęli niepojętą acz całkowicie przewidywalną hekatombę na własny naród.

Tak. Ale potem nie pisać było już bardzo trudno.

*

Pierwszy raz byłem tam w połowie lat 80. Lecieliśmy przez Kopenhagę, wizy na osobnych karteczkach, żeby nie został ślad w peerelowskim paszporcie. Pomarańcze były obłędne i nawet dość kaprawa mieścina, w której mieszkali moi dziadkowie – na plaży raz po raz wdeptywało się w kawałki ugniecionej smoły – wydawała mi się luksusowym kurortem. A potem jeszcze wiele razy, rodzinnie i niezobowiązująco. Niewypowiedziany konsensus, który przekazali nam rodzice, był mniej więcej taki, że jesteśmy za dogadunkiem i pokojem, choć nie wiadomo, jak by to miało wyglądać; że my akurat z pewnością wolimy być tutaj, a nie tam, ale że tamto tam darzymy pewną sympatią, nawet jeśli nad tym czy tamtym kręcimy głowami.

A potem z wolna zacząłem się odklejać. Najpierw podczas propagandowej wycieczki od głównego rabina jednego z osiedli na Terytoriach Okupowanych usłyszałem, że ów mąż świątobliwy był „tutaj” 4 tysiące lat temu (dziwne, wyglądał tylko na sześćdziesiątkę), a od młodej przewodniczki, że kiedyś jej państwo będzie może dostatecznie silne, żeby podjąć wykopaliska na Wzgórzu Świątynnym (walić te meczety). Podczas tej samej wizyty kolega, który był tam po raz pierwszy, szepnął do mnie, wpatrując się w Ścianę Płaczu: „Fajnie, co?”. Nie było mi akurat zbyt fajnie, ale nic nie powiedziałem, bo nie chciałem mu psuć narodowego uniesienia.

Większe wrażenie zrobiło na mnie spotkanie z innym murem, z którym dotąd nie znaliśmy się osobiście. Przejęty tą niezbyt przyjemną introdukcją opowiadałem o tym przy kawie mojej podtelawiwskiej znajomej, która ku mojemu zdumieniu oświadczyła, że sama muru jeszcze nie widziała. No ale w sumie dlaczego by? Mąż, trójka dzieci, praca na uniwersytecie, na wakacje do Włoch, na konferencje do Niemiec. Mur niby blisko, rzut beretem, ale czy ja byłem kiedyś w Żyrardowie? Nie. No i czy byłem przy białoruskiej granicy? Nie.

Potem na jakiejś konferencji miałem mówić o akcie wytyczania granic jako prawzorcu przemocy państwowej. Tak się złożyło, że swój wysoce abstrakcyjny referacik wygłaszałem w warunkach przyprawiającej o zawrót głowy dosłowności: sesja odbywała się w wielce przeszklonej sali nowoczesnego budynku uwieszonego ponad wschodnim stokiem jerozolimskiej Góry Scopus, z widokiem na palestyńskie dzielnice Jerozolimy oraz na rzeczony mur. Politycznie wzmożony dyskutant domagał się kilkakrotnie, żebym powiązał swoją gadkę z tym dosyć wstrząsającym pejzażem, ja jednak okopałem się w unikach – trochę z braku odwagi cywilnej, trochę z braku dostatecznej wiedzy, a trochę z niechęci wobec pouczania ludzi, jakie to porządki mają u siebie zaprowadzać. No ale łapy mi się jednak trzęsły, gdy chwilę potem jaraliśmy papierochy na balkonie, gapiąc się na palestyńskie dzieciaki ganiające daleko w dole. „Coś tu jest bardzo nie w porządku”, powiedziała jedna z uczestniczek konferencji. A i owszem, nie tak było tu mianowicie całkiem i zupełnie wszystko: staliśmy na pokładzie eleganckiego liniowca, który osiadł na szczycie góry, kiedy opadły wody kolonialnego potopu. Ups, czy ktoś powiedział „kolonializm”?

Kilka lat później wylądowałem w tej samej sali na kolejnej konferencji. Szło o całkiem okrągłą rocznicę wizyty, którą złożył w tym kraju pewien poturbowany przez Zagładę poeta. Nasze niezmącone współczesnym kontekstem westchnienia nad podszytymi desperacją wersami, w których poeta egzaltował się tym czy tamtym kawałkiem Jerozolimy, brzmiałyby paskudnawo nawet i wówczas, gdyby na otwarcie konferencji arcy-skądinąd-sympatyczna pani profesor, gospodyni imprezy, nie odpaliła racy obowiązkowego dowcipu. „Mam nadzieję, stwierdziła, że podoba się państwu ta wspaniała sala” – ja zaś miałem nadzieję, że to już jest ten żarcik, który musi paść na początek. Ale nie, to było na serio, śmiesznie miało być dopiero potem. Bo tutaj właśnie, oświadczyła pani profesor, w jeszcze większym stopniu niż gdziekolwiek indziej, potwierdzenie znajduje taka oto bokizrywna teza, że „Jerozolima jest jedyną stolicą na świecie, z której widać inną stolicę”.

Pal sześć, że chwilunię po tym, jak Pomarańczowy Prezydent uznał to miasto po trzykroć przedziwne za stolicę państwa Izrael („Ja nie lubię świętych miejsc”, skrzeczał mój prawicowy acz bardzo świecki dziadek, broniąc się przed ideą wycieczki do Jerozolimy), afirmatywne podjęcie tej identyfikacji było wysoce wątpliwym aktem politycznym. W każdym razie miałem jeszcze nadzieję, że ta druga stolica to przynajmniej miało być Ramallah. Ale nie: jak zaraz się dowiedzieliśmy, naszej gospodyni chodziło o Amman. No bo przecież – należy się dorozumiewać – po drodze jest tylko pustynia i kilku bezpaństwowych Beduinów.

Tego samego dnia Hamas odpalił wiązkę rakiet, z których część zdołała się przedrzeć przez sławetną kopułę i zleciała między innymi w okolicach Tel Awiwu. Pozamykano szkoły i urzędy, ale kiedy nazajutrz zjechałem z góry nad morze, żeby spotkać się z moim kuzynem, Miasto-w-Bańce znowu tętniło życiem i na stolik do modnej knajpy czekaliśmy prawie godzinę. Kuzyn narzekał na politykę gospodarczą rządu.

*

Kiedy wybuchła sprawa Jedwabnego, co głupsi znajomi mówili, że nic nie łączy ich z łajdakami, którzy wzięli udział w pogromie. Pewnie tak, pewnie nie za wiele, ale kiedy chłopaki z naszego bloku pobiją chłopaków z sąsiedniego bloku, mamy jednak prawo do wstydu. Przy tej okazji dowiedziałem się też jednak, że o całej tej awanturze myślę nieco inaczej niż moja mama, z którą – jak sądziłem – w sprawach naszo-naszych mamy pełną zgodność. Ku mojemu zaskoczeniu stwierdziła, że jej w ogóle nie wypada się w tej kwestii wypowiadać, bo to coś, z czym muszą zmierzyć się sami Polacy. Dzięki temu odkryłem, że mnie już chyba spolszczyło nieco bardziej i że choć niby mordowano tam moich, odruchowo czuję obciach przynależny komuś, kto dziedziczy winę, a nie poczucie krzywdy.

Teraz – znowu: chyba – jest mi jakoś podobnie. Nie wydaje mi się, żeby Izrael był państwem żydowskim. Żydem to jestem ja. Ale kiedy to państwo po krótkiej przerwie wznawia monstrualną, odwetową jatkę – rzeź, której nijak nie da się uzasadnić koniecznością zapewnienia bezpieczeństwa własnym obywatelom, już choćby dlatego, że po takich wyczynach z tym bezpieczeństwem będzie raczej gorzej niż lepiej – kiedy wysoki rangą wojskowy nazywa tremendously positive proporcję zabitych cywili do zabitych hamasowców (2:1), kiedy życzliwi komentatorzy w sposób obsceniczny łączą horror 7 października z Zagładą, pogromami i powszechnym antysemityzmem, wtedy w plątaninie mniej lub bardziej fałszywych powodów, dla których wciąż i wciąż nie pisało się o Gazie, ale wciąż i wciąż się o tym niepisaniu myślało, odnajduje się ten jeden, tym razem może prawdziwy: wstyd za chłopaków z mojego bloku.