GMINA CENTRUM: Fratriarchat
Męska dominacja czasem manifestuje się w postaci gangu braciszków
W połowie lat 90. ubiegłego wieku nad instytutem, w którym studiowałem, unosiła się jeszcze niepiękna woń Marca ’68 – wydarzenia, które skutecznie a trwale rozgruchotało ten arcyżywy niegdyś ośrodek prawie-wolnej myśli. Kadra, z nielicznymi wyjątkami, dzieliła się na niepozbawionych talentu alkofrustratów i mniejpijnych ignorantów.
Do tej pierwszej grupy – z którą siłą rzeczy jakoś tam się sympatyzowało – zaliczał się między innymi dr N. Na jego obowiązkowych wykładach nie dawało się raczej notować, bo N. nie tyle wykładał, ile – siedząc na wielkim stole – monologował w najlepsze lub najgorsze, błąkając się po opłotkach i marginesach tematu, tak jakby człapanie głównym traktem kursowej klepaniny śmiertelnie go nużyło. Zdarzało się, że jego monologi były niezwykle zajmujące – nic mi z nich nie zostało, pamiętam jednak intrygujące poczucie obcowania z umysłem, w którym przynajmniej co jakiś czas budzi się na nowo dawna pasja. Sporo zależało od stanu ducha i ciała wykładowcy: N. bywał pijany, bywał na kacu, bywał też chyba po prostu nie w sosie. Dręczony przez nikotynową zmorę, raz po raz sięgał do kieszonki, by potarmosić trochę paczkę tanich papierosów – niczym pierś tytuniowej matuli, od której odgrodziło go bardzo złe prawo zakazujące jarania podczas zajęć kursowych (na seminariach jeszcze się paliło). Czasem wyszarpywał paczkę z kieszonki i na jej przykładzie niby to ilustrował tę czy inną koncepcję przedmiotu: paczka wędrowała wówczas po stole, odsuwana i pośpiesznie przysuwana na powrót. Raz nie wytrzymał: po prostu przerwał wykład w pół słowa i zapalił.
Innym razem – tym, o który tutaj mi chodzi – snuł rozważania nad XVIII-wiecznymi koncepcjami natury ludzkiej. Było coś o nieodpartej mocy niskich pragnień i co na nią ludzki rozum. Tu również wykładowca postanowił uciec się do ilustracji, najwyraźniej jednak paczka papierosów nie wydała mu się dostatecznie poglądowa. Był nieprzyjemnie pobudzony – chyba napity – więc nie miało się wobec niego zbyt rumianych oczekiwań, a przecież i tak zrobiło się arcystrasznie, kiedy kierując się ku jednej bardzo konkretnej studentce, N. wycharczał z teatralną emfazą: „Jeżeli na przykład N-owi do pani E staje…”. Zupełnie nie pamiętam dalszej części wywodu – być może ze strachu odłączył mi się słuch – ale trudno byłoby mi zapomnieć ten kwaśnogęsty zrost lęku, zawstydu i gorączkowego rozważania dostępnych opcji, który natychmiast wypełnił mi żołądek.
Feministka była ze mnie jak z koziej dupy trąba – obawiam się, że nie wiedząc o tych sprawach jak najdokładniej nic, raczkujące dżendery uważałem wówczas za hałaśliwego bachora z importu – no ale tyle do mnie docierało, że to nie jest spoko. Oczywiście nie kiwnąłem palcem: przede wszystkim z braku odwagi cywilnej, trochę z niepewności, czy takie występy nie przynależą aby do zadań i praktyk prawdziwie wyzwolonej refleksji filozoficznej, a trochę z poczucia, że N., choć obślujny, to jednak typ ciekawy, jeden z nielicznych w instytucie, i że jakoś z nim trzymamy. Wcale nie pociesza mnie myśl, że nie ruszył się też nikt inny, więc skurczona E. – z oczami wbitymi w stół – musiała przetrwać tę karczemną napaść bez jakiejkolwiek ochrony.
Ta historia trzyma się mnie dosyć uporczywie i ani dudu nie chce się zapomnieć. A skoro już się trzyma, mam w niej przykre, lecz pożyteczne napominadełko względem mniej lub bardziej oczywistych świństw i niedostatków – własnych oraz cudzych. Nieźle jest sobie o niej czasem pomyśleć, żeby nie nabrać do siebie nadmiernego zaufania w paru sprawach. A spoza morałów bardziej osobistych i lokalnych – dotyczących dra N., jego pokolenia, mnie samego, mojego pokolenia, naszego wspólnego instytutu i świata akademickiego w ogóle – przeziera z tej historii paskudność najbardziej podstawowa, która wszystkie inne brzydoty umożliwia. Ta paskudność nazywa się fratriarchat.
To poręczne słówko, które zapożyczam od pewnej brytyjskiej psychoanalityczki, opisuje świat rządzony przez sprzysiężenie braci. Nie-nie, wcale i ani trochę nie chcę nikogo przekonywać, że ten fikuśniejszy termin powinien zastąpić bardziej oswojone pojęcie patriarchatu. To jasne, że w całej plejadzie gmin, gminek i rodzin władza ojców pozostaje niewzruszona. Ale nie samym patriarchatem męska dominacja żyje i czasem manifestuje się przecież w postaci gangu braciszków.
Jak się ma fratriarchat do patriarchatu? Z dżenderów nadal jestem noga, więc nie mam pewności – ale chyba różnie. Czasem te dwa słowa opisują po prostu dwa aspekty tej samej struktury, która w obrębie rodzin objawia się władzą ojców, a poza nimi przybiera postać rządów braciackiej gromady. Coraz częściej jednak człowiek trafia do gminy, gdzie o patriarchacie mówić można tylko z całą masą zastrzeżeń i zastrzeżonek, a fratriarchat ma się przecież całkiem nieźle. Wygląda bowiem na to, że ten drugi to zmyślniejsza i trudniejsza do podważenia struktura, może bardziej podstawowa i głębiej wrośnięta w tkankę gmin i dusz naszych niż archaiczna władza ojców, ta śmieszna pozostałość po kulturze feudalnej. W każdym razie fratriarchat umie bez trudu przejść jedną czy drugą transformację ustrojową, potrafi być całkiem nowoczesny, miejski i demokratyczny, do twarzy mu w garniaku, bywa całkiem grzeczny, a kiedy się postarzeje, zdarza mu się chlać wódę ledwie do dwunastej.
Działa to chyba w taki oto sposób. Jako cywilizowani demokraci nie tolerujemy władzy żadnego maczomena. Wiemy przecież, że Wielki Papa nie istnieje. Ale w nagrodę za to, że żaden z nas, braciszków, nie będzie rościł sobie pretensji do zajęcia jego pozycji, każdy z nas ma prawo ją reprezentować – a to z samej tylko racji, za przeproszeniem, członkostwa. Tak oto rodzi się nasze członkobraterstwo, na którym sadowimy naszą wolność i równość. Ta wolność i równość buduje się oczywiście gestem różnicującym na niezbyt-wolności i całkiem-nierówności nieprzyjętych do klubu, choć kiedy nas zapytają, oczywiście zaraz zapewniamy, że chodziło nam przecież o wszystkich i wszystkie i że w ogóle rewolucja francuska.
Zresztą nie chodzi tylko o wolność i równość. Bezwstydnie członkowska legitymacja przynależności do powszechgminnego gangu braciaków pozwala w pewnej mierze wygłuszyć najbardziej fundamentalne niepokoje trapiące ludzkie zwierzęta – pytania o to, czy mamy w sobie coś trwałego, czy jesteśmy cokolwiek warci, czy mamy się na czym oprzeć, czy istniejemy naprawdę. Fratriarchat niesie ukojenie: nawet jeśli nie wiecie, na czym się oprzeć, nawet jeśli przepiliście najlepsze lata życia, przynajmniej macie to, macie to członkostwo.
Byle tylko, no właśnie, nie mówić o tym za głośno. I na tym jedynie, z fratriarchalnego punktu widzenia, polegał chyba błąd dra N. Tego złego dnia ów charczący, ewidentnie pogrążony w rozpaczy i rozpaczliwie dodający sobie animuszu wykładowca nazbyt donośnie i nazbyt żałośnie zgłosił ponowny akces do tej prześwietnej formacji, która zwłaszcza w blasku akademickiego dnia raczej brzydzi się takimi wyskokami, co nieopatrznie odsłaniają jej istnienie i prawidła, ba, potrafi może nawet odnowić swoje istnienie, kulturalnie a wyniośle odżegnując się od takich ekscesów. Tego złego dnia dr N., wymachując swoją złachaną legitymacją, wołał do nas, braciaszków, żebyśmy zaczekali, żebyśmy potwierdzili jego członkostwo, a przynajmniej zwrócili się w tej sprawie do naszych starszych braci w klubie. A my, sami niepewni swego, nawet w tej kwestii zawiedliśmy.
Kiedy pojawiły się pierwsze doniesienia o składzie nowego rządu gmin naszych dobrych, wielką radość z obalenia władzy Bliźniaka Okropniutkiego – człowieka chyba akurat nieskorego do włączania się w struktury członkowskie, za to bardzo skutecznie a niszczycielsko napędzanego wściekłością na własną niedopatriarchalność – zmąciła wizja powrotu wielce demokratycznego, wolność i równość miłującego sprzysiężenia braciszków, tej banko-prawniczej ekipy, która interesuje się głównie piłką nożną i która przez osiem lat nie mogła uwierzyć, że nie jest u władzy. Być może jednak nie ma co się tym zamartwiać. Być może komitet obrony demokracji fratriarchalnej nie może liczyć na oszałamiające sukcesy. Nawet jeśli chłopackie kluby i klubiki tu i ówdzie trzymają się całkiem nie najsłabiej, nawet jeśli podstarzały boysband zbyt wiele się nie nauczył, także i pod tym względem zespół gmin naszych jest chyba w tranzycji.
W nie najmniejszej mierze za sprawą głupości minionego reżimku zaczęliśmy przecież tymczasem wymyślać się na nowo – na dziwniej, na różniej, na inniej. Idzie to, po mojemu, całkiem a zupełnie dobrze, nie wiadomo tylko, czy zostało nam dość czasu – więc człowiek, trudna rada, zaczyna się niecierpliwić. Moja mama opowiadała mi, że kiedy nudziły się z koleżanką podczas wykładów, wgapiały się w pulpity jak wrony w smartfony i bez końca szeptoliły pod nosami taką oto mantrę: „Weź pan teczkę, idź pan stąd, weź pan teczkę, idź pan stąd, weź pan teczkę, idź pan stąd…”. No właśnie. Weź. Idź.