Jeszcze 2 minuty czytania

Adam Lipszyc

GMINA CENTRUM: Wielopolis

Adam Lipszyc

Adam Lipszyc

Z całego gadania wyłaniał się mimochodem zbiorowy portret bardzo zajmującej ekipy Gmin, pejzaż krain pokrewnych, ale rozmaitych, poturbowanych, ale żywych, pełnych pomysłów, a czasem ostrożnych lub nieostrożnych nadziei

Mówią, że czasy ciężkie, więc lepiej pieniędzy nie wydawać, a na jeszcze trudniejsze kitrać. Mówią, że inflacja, więc jednak lepiej teraz niż później, lepiej taksówką niż autobusem, bo niby więcej, ale płacisz najpierw, więc w końcu mniej. No, nie nadążysz. Trochę więc dlatego, że jak się nie ma, to i stracić nie sposób, trochę dlatego, że jak zbliża się groźne, to jakoś chce się groźnemu czasem wyjść naprzeciw, a trochę, umówmy się, powodowani pospolitą niegospodarnością, ruszyliśmy w objazd po innych Gminach Centrum naszego kontynentu.

Najpierw, w trybie turystyczno-romantycznym, na najdalszy Zachód. Drałowaliśmy po stromych uliczkach jak Wim Wenders przykazał, wylegiwaliśmy się po parkach z widokiem na – i było najwspanialej na świecie. Ale nawet w tych przeboskich okolicznościach dało się posłyszeć stukanie dawnych gróz. Tyłkiem do reszty kontynentu obrócone to postkrólestwo, z supermarketami i parkami botanicznymi wypełnionymi bulwą i drzewskiem zewsząd prawie, w zabytkach swoich podstołecznych a prześwietnych potężność minioną a bandycką swoją i kontynentu całego, żeglarską a podbójczą celebruje, z dokonań swoich niespecjalnie chyba się tłumacząc, a pozostałości kultur rozpitolonych w muzeum historii naturalnej wystawiając. Bo jak nie my, to ani chybi przyroda musi być.

Lepiej pod tym względem wypada była stolica Kakanii, gdzie niedługo później udaliśmy się z wizytą tym razem uczebno-studyjną. Po dwóch dniach wgapiania się w dawnych miszczów, w rozmaite brojgle, szile i bosze postanowiliśmy trochę zmienić temat i zobaczyć staro-nowe Muzeum Świata. Dwadzieścia lat temu w tym samym budynku (to takie monstrum w centrum centrum centrum, tuż przy pałacu samego cysorza) oglądałem te same zbiory w ramach stałej wystawy całkiem innego muzeum. Nazywało się etnograficznym, ale było – jakżeby inaczej – muzeum łupów i zagrabków. Sala za salą, w przykurzonym a nieludnym półmroku oglądało się oszałamiające arcydzieła świata całego, opatrzone etykietami, które tłumaczyły pokrętnie, że to, na co właśnie patrzymy, nie zostało po prostu zarąbane, lecz całkiem przecież legalnie nabyte – a mianowicie od paserów o globalnym zasięgu.

Ta ponura i niezbyt popularna buda zamknęła się na kilka dobrych lat, podumała, podumała, by całkiem niedawno otworzyć się pod nowym szyldem i w nowym aranżu. Oprócz dowciapnej nazwy muzealnej knajpki – wabi się Cafe Cook, a to stąd, że muzeum posiada całą monstrualną kolekcję, jaką zdołał zgromadzić kolega James C. – właściwie wszystko jest tam naprawdę świetne. Reforma nie polegała wyłącznie na skwapliwej rejestracji odgłosów bicia się w kolonialne piersi. Objaśnia się tu drogi, którymi wędrowały poszczególne artefakty, pokazując przy tym rozmaite zawiłości a przewrotności, przypomina się o zwyczajnych grabieżcach, o zdesperowanych władcach, którzy darami próbowali pozyskać wsparcie Kakańczyków, o stukniętych teologach, którzy zbierając co popadnie, starali się dowieść powszechności chrystianizmu, wreszcie o tym sławnym Księciu, który objechał świat cały, wrócił z worem etnofantów i umyślił sobie całe to muzeum właśnie, ale zanim dopiął swego, zginął w Sarajewie, mimowolnie dając sygnał do rozpadu własnego Cesarstwa, ostatecznie zaś – całego EuroImperium.

Jeśli akurat nie jesteśmy zdania, że wszystkie te kolonialne łupy należałoby pracowicie poodwozić do miejsc, z których przyjechały (stanowisko do obrony), albo po prostu spalić na pobliskim placu Wszystkich Bohaterów (stanowisko do obrony), ta nowa postać muzeum wydaje się co najmniej przyzwoita. Tym wszakże, poniekąd, gorzej: jako muzeum sztuki kultur zdruzgotanych, jako muzeum grabieży i muzeum muzeum łupów (powtórka zamierzona) ta instytucja pokazuje tylko – jeśli nie wiedzieliśmy tego wcześniej – że z otchłannego leja win naszych strasznych nie wygrzebiemy się do końca świata i nie wygrzebalibyśmy się nawet w kontrprzecieżfaktycznym przypadku, gdyby ów koniec świata nie był aż tak bliski, za co zresztą także sobie tylko podziękować możemy.

W mieście bez Muru, które odwiedziłem już w trybie samotno-akademickim, usłyszałem jednak nieco inne melodie: jedną bardzo przygnębiającą, a drugą może niezbyt wesołą, ale przecież, przecież niebeznadziejną. Mieliśmy gadać o tym, jak kraje tzw. Wschodu tłumaczyły, czytały i czytają teksty jednego mądrali z tegoż właśnie bezmurnego miasta. Gest organizatorów, którzy z taką swobodą przywołali w tytule konferencji wątpliwą kategorię Wschodu, sam był oczywiście cokolwiek dęto-imperialny, umówmy się też jednak, że nieinne były nasze podśmiechujki („Czy chodzi o Daleki czy o Bliski Wschód?”), które kosztem tych-co-jeszcze-dalej miały nam zapewnić pozycję co najmniej niewschodnią. Ale pal sześć.

Przygnębiającą melodię wynuciła z siebie natchniona reprezentantka wiadomej Federacji. Naprawdę starałem się ją podziwiać. Albo przynajmniej ją lubić. Albo przynajmniej szanować. Albo przynajmniej jej nie oceniać. Przynajmniej się na nią nie wściec. No ale nie wyszło. Wiem, wiem, dzielna, krytyczna intelektualistka w kraju autorytarnym, opozycjonistka ryzykująca życiem podczas demonstracji i performansów. Imponującej odwagi, której najpewniej nie znalazłbym w sobie, na pewno jej nie brakowało. Gorzej z tym, co mówiła. Czy chce mi się oklaskiwać kogoś, kto – kiedy jego czy jej kraj rozpirza kraj sąsiedni – skupia się niemal wyłącznie na trudnym losie swojego kolektywu, czasem jeszcze tylko wspominając o obwoźnych krematoriach na ciała federacyjnych żołnierzy? Czy mam podziwiać kogoś, kto w takiej sytuacji opowiada, że to ją i jej Gminę jako pierwszą okupowały mundurowe służby tyrana? Kogoś, kto łączy deklarowany feminizm i teoretyczne oblatanie w rewolucyjno-utopijnych teoriach światowej humanistyki ze skrajnie cynicznym i patriarchalnym podejściem do tzw. zwyczajnych ludzi, którzy wedle prelegentki łatwo zmieniają zdanie, a tak w ogóle potrzebują – trudna rada – wyrazistej i najlepiej męskiej postaci lidera (tu: obywatel Nawalny)? Kogoś, kto – owszem – wyraża życzenie, by Ukraina wygrała tę wojnę, wtedy bowiem na podobnej konferencji będziemy mogli – tak właśnie – spotkać się wszyscy w Moskwie? Nie wiem, czy Rosja jest na Wschodzie, bo w ogóle nie wiem, co to znaczy. Ale jeśli sądzić na podstawie tej gawędy, leży chyba nadal na osobnym kontynencie.

Ten jeden głos był paskudny. Ale wszystko inne – polilog byłego socbloku, w tym głos ukraiński – brzmiało raczej krzepiąco. Bo i z całego naszego gadania wyłaniał się mimochodem dość skomplikowany zbiorowy portret bardzo zajmującej ekipy Gmin – linie rodzinnych podobieństw i różnic kreślić można było bez końca – pejzaż krain pokrewnych, ale rozmaitych, poturbowanych lub właśnie bezlitośnie niszczonych, ale żywych, pełnych pomysłów, a czasem ostrożnych lub nieostrożnych nadziei. Trzeba jeszcze powiedzieć to i owo o tym, jak ta strona kontynentu ma się do tej drugiej, ze stolicą w mieście bez Muru, i dlaczego jedna bez drugiej nie byłaby taka fajna. Ale w tej, wiem, wyidealizowanej, idealnej postaci – jako Wielogminy przeciwstawionej imperialnej Federacji – tego przedsięwzięcia da się jeszcze bronić. I tylko w tej postaci. Bo nasze własne imperialne grzechy są wielkie i ciężkie jak Muzeum Świata i jeśli sądzić na ich podstawie, powinniśmy wszyscy, wszyscy iść do diabła.