GMINA CENTRUM: Silent disco
Choć na pierwszy rzut ucha czytanie to nieróbstwo i akt eskapizmu, dzięki tej bezaktywności poddajemy się medium o niezwykłej sile, które potrafi wywrzeć przemożny wpływ na nasze działania w całkiem rzeczywistym świecie
Na koniec lata – silent disco. Na skwerze przy wielkim rondzie – tym z dzielnym pilotem, śmigłem i przekrzywioną kotwiczką – podrygiwaliśmy w słuchawkach pośród spokojnego ludu. Dużo nas nie było, ale frajda wielka. Swoim nausznym discohukiem nie zawracał człowiek głowy innym i po raz pierwszy w życiu mógł roz-rozumieć cały tekst znanej od lat piosenki, a nawet, wbrew przygłuchości swojej, docenić stereoefekty co ambitniejszych aranży. Najzabawniejszy wydawał się jednak ten dziwny zaplot wycofki i uwspólnienia: tańczy się tu niby w osobności, ale do tych samych rytmów, a dzięki czerwonym rozświatełkom ozdabiającym słuchawki mogliśmy natychmiast wypatrzeć się nawzajem pośród tych, którym nie chciało się podłączyć.
Gdyby ktoś zapragnął napisać felietowypracowanie pod tytułem „Literatura jako silent disco”, zdołałby zapewne pociągnąć kawałek tym halsem, nawet jeśli – jak zwykle w takich przypadkach – trzeba by tu i ówdzie dopchnąć koncept kolanem. Mógłby wtedy powiedzieć, że oto wszyscy czytający są jak uczestnicy takiej cichej potańcówki, bo przyswajając książki w zaciszu prywaty, przystępują przecież zarazem do społeczności, która wykracza poza kręgi rodzinne czy zamieszkaniowe. Że choć na pierwszy rzut ucha czytanie to nieróbstwo i akt eskapizmu, dzięki tej bezaktywności poddajemy się medium o niezwykłej sile, które potrafi wywrzeć przemożny wpływ na nasze działania w całkiem rzeczywistym świecie, nawet jeśli ludzie niepodłączeni nie zawsze będą potrafili odgadnąć, skąd właściwie czerpiemy energię i rację, by to czy tamto powiedzieć lub zrobić. I że my, podłączeni, rozpoznajemy się bez większego trudu po nieco zaczerwienionych uszach.
Ale prawdę mówiąc, tego wieczoru nie miałem raczej głowy do takich wysilonych ćwiczeń z metaforyzacji. Po trosze dlatego, że picie, jedzenie, sam taniec, obserwowanie czerwonych światełek w ciemniejącym parku – wszystko to było zbyt przyjemne, żeby chciało się tę frajdę przepuszczać przez natrętną myślówkę. Po trosze zaś dlatego, że – poniekąd faktycznie odgrywając tę nieco naciąganą metaforę, tyle że niezbyt o niej myśląc – łeb miałem jeszcze w innej gminie, z której zjechałem kilka godzin wcześniej. W innej gminie, czyli w Gdyni. Czyli, jakby nie patrzeć, w literaturze.
W Gdyni fetowano dwadzieścia wspaniałych książek nominowanych do nagrody. Gadane tam było tak ciekawie, różnorako a bystro, że jeśli człowiek się nie pilnował, receptor zachwytu mógł mu się przepalić, a narodowy organ do spraw dumy z literatury a myśli gmin naszych wszelkich mógł mu się rozdąć do rozmiarów tak niemożebnych, że najlepsi chirurdzy z Trypolisu nie daliby mu rady, tak że człek ów niebaczny do końca dni swoich z wypuczeniem organu tego kulać by się i kiklać po świecie naszym musiał. Gdyby nie sinice, które opanowały Zatokę, można by – doprawdy – na kilka dni zapomnieć, w jakim kraju i w jakich czasach się żyje.
Wszystkich, których niepokoi elitarystyczny charakter imprez literackich, spieszę zapewnić, że uczestników wprost przepełniała wola popularyzacji piśmiennictwa. Szczytowe osiągnięcie w tym względzie ma na swoim koncie jeden z nominowanych w kategorii prozatorskiej, który na – w tym wypadku zupełnie nagłośnej – potańcówce w przyportowej dyskotece zjawił się z tomem Joyce’owego „Ulissesa”. Choć nierosły i ciałem niepotężny, osobnik ów siłą ducha swojego literackiego rytualny Taniec z Tomem zaprezentował, do którego skwapliwieśmy się przysiudem może niezgrabnym, lecz przecie jakże ochoczym dołączyli. Opromieniony naszym szczerym uwielbieniem „Ulisses” stał się rychło przedmiotem pożądania nieznanej nam pary, która tom przejęła i także odtańczyła z nim stosownego kadryla. J.Lo śpiewała „Let’s Get Loud”. Literatura zyskiwała popularność.
Spośród tych dwudziestu wspaniałych książek – książek mądrych a pięknych, zdumiewających a nieskończenie uwodliwych – nagrodą obarczono (no dobra, śmy obarczyli, bom niby w kapitule) cztery rzeczy najwspanialsze. Z pozoru łączy je niezbyt wiele, ale w istocie, razem, te świetne książki potrafią nadać potężny wieloton w literackim silent disco. No bo słuchajcie – i tańczcie u siebie. Agnieszka Gajewska napisała niby biografię Stanisława Lema, ale ponieważ poturbowany przez wojenne doświadczenia pisarz dokładał wszelkich starań, żeby nie ujawnić zbyt wiele na swój temat, biografka – aby wykonać sumiennie swoją robotę – czuła się zmuszona opowiedzieć na nowo i po nowemu całą Polskę, w samym środku tej pieśni i powieści zachowując miejsce na ton zasadniczy: ton milczenia człowieka oćwiczonego przez historię. Maciej Świerkocki, pół wieku po Słomczyńskim, po nowemu przetłumaczył na nasze ową przesławną książkę budzącą ekscytację na gdyńskich dancingach, przez co zaoferował tańczącym coś w rodzaju drugiej szansy: raz jeszcze otwierając polszczyznę na to wielkie tomisko, które mierzy się z całą tradycją literacką i dziejami języka, przekład Świerkockiego umożliwia w polskim pisaniu i myśleniu całkiem nowe rytmy i całkiem nowe kroki. Te dwie perspektywy po jakiemuś łączy zaś Krzysztof Bartnicki, który w najzwyczajniej i po prostu genialnych „Myśliwicach, Myśliwicach” – przeszedłszy przez wszystkie klasy wyższej szkoły Joyce’a aż po najniezwyklejszą profesurę – zabrał się za wymyślanie na nowo Polski i polszczyzny w trybie niby-ludowej gawędy i wstrząsającego, apokaliptycznego science fiction.
W tym wielogłosie wiersze Justyny Kulikowskiej z tomu „gift. z Podlasia” brzmią chyba jednak szczególnie przejmująco. Połączenie formalnego wyrafinowania i mocy bezpośredniego wyrazu, językowej maestrii i nieskrywanej emocjonalności, patosu i przekleństwa – połączenie, o którym chciałoby się powiedzieć, że jest bez szwów, gdyby cała książka nie była posiekana, pocięta, nacięciami i bliznami znaczona – no więc to połączenie sprawia, że czytając książkę Kulikowskiej, człowiek (człowiek ja), który czasem zagubi się w samym-sobą-się-zajęciu współczesnego wiersza lub który, innym razem, zniechęci się do jego nazbyt topornych ideojebutności, przypomina sobie naraz – tak, właśnie – przypomina sobie, po co właściwie jest poezja. Te wszystkie karkołomne figury, skoki, zwroty, obsesyjne repetycje i permutacje słów, zmienne rytmy, zderzenia rejestrów, wywrotki gramatyk, odwyrtki zdań, sardoniczne zdrobnionka, dzikie wtrącenia i wersyfikacyjne synkopy – wszystkie te perfekcyjnie zorkiestrowane zabiegi zmieniają tom Kulikowskiej w kakorozdźwięk potężny, do którego można tańczyć cierpienie, gniew, jeszcze trochę gniewu i odrobinę nadziei – tę jednak czerpać można chyba tylko z samego mistrzostwa kompozycji. Do Kulikowskiej tańczy się jej cierpienia i swoje własne troski, tańczy się własne straty i tańczy złość na Polskę.
I to Kulikowska, odbierając nagrodę, powiedziała coś, co jak dla mnie jest zdaniem tego roku. Wcześniej i później, występując w roli nominowanej, a potem już laureatki, kilkakrotnie powodowała, że człowiekowi (człowiekowi mnie) ciarki szły po plecach, szczęka mrozem tężała, gula w gardle więzła, a łza, łza – no, wiecie sami. Ten i ów czem prędzej poczynał jej bić brawo, żeby niespodziewany przybój emocji rozgonić po mięśniu. Najbardziej przejmująco było jednak wtedy, gdy rozdawano sześcienne statuety. W tym i poprzednim tomie Kulikowska parokrotnie przywołuje ową zdumiewającą dla niewprawnego ucha podlaską oboczność, która w miejsce celownika każe czasem użyć słówka „dla” wraz z dopełniaczem, oboczność będącą nieomylnym znakiem pochodzenia z innej gminy. Wierna tej osobliwości, przejmując gdyńską kostkę, Kulikowska powiedziała najpierw, że chciałaby podziękować „dla swojego wydawcy”. No a potem to padło, najniezwyklejsze i najpotężniejsze: „I życzę sobie i dla mojego kraju, żebym już nigdy nie musiała pisać takich książek”. Tak, Justyna, życzymy tego dla Ciebie, dla siebie i dla wszystkich gmin naszych. Ale póki co tańczymy – tańczymy, jak nam zagrasz.