Jeszcze 2 minuty czytania

Adam Lipszyc

GMINA CENTRUM: Sommer, czyli Niepodległość

Adam Lipszyc

Adam Lipszyc

Niepodległości nie da się chyba zmajstrować, jeśli nie puści się wolno tego, co w naszych gminach mnogie i odmienne, a co znikało w wyobrażonej wspólnocie, która się o tę niepodległość dobijała

Jak słusznie zalecał Marek Raczkowski za pośrednictwem jednego ze swoich dawniejszych rysunków, tzw. Święto Niepodległości należy obchodzić, ale najlepiej dużym łukiem. Jeśli wszakże po dotarciu do domu wpadnie się mimo wszystko w tryb gminolubny, można oddać się rozmyślaniom nad tym, czego gminom naszym życzyłoby się z okazji ich święta. Ja, na ten przykład, wiem. Życzyłbym im Piotra Sommera jako stałego felietonisty jakiegoś poczytnego periodyku. Nie życzyłbym tego oczywiście samemu Sommerowi, bo z pewnością skończyłoby się to źle dla jego nerwów. Ale sobie i nam wszystkim bym sobie, owszem, życzył tego całkiem bardzo.

Z takich życzeń trzeba się zapewne tłumaczyć. Kto jest ten Sommer, wie mniej więcej każdy, kto z upodobania, obowiązku czy też po prostu dla sportu interesuje się polską poezją albo przekładem poetyckim. Ów każdy wie, że ów Sommer – jako poeta i tłumacz – odegrał zasadniczą rolę w przestawieniu zwrotnicy polskiej poezji na przełomie ustrojów, a to powodując mianowicie, że poezja owa spuściła trochę z narodowartościowego polika i porzucając rejestry górne, zaczęła chętniej nasłuchiwać wielotonów codzienności. Tyle że między innymi sama ta przestawka sprawiła zarazem, że populacja takich każdych, co to się na poezję oglądają, a więc i Sommera kojarzą, wyraźnie w naszych gminach wychudła. No ale wiedzieć o nim to się przecież, w tym skurczonym światku i na jego obrzeżach, coś tam wie.

Co jednak wiadomo o felietonistycznych potencjałach Sommera? Cóż, wydał ci on trzy tomy esejów napisanych nieskończenie żywą, przewrotną polszczyzną, pełną zachwycających zmyłek i niespodziewanych ciosów. Znaczna część tej eseistyki dotyczy wszakże spraw, która przeważającej części naszogminnej publiczności zgoła nie obchodzi. Jest tam dużo o różnych poetach obco-(zazwyczaj anglo-) języcznych, jest o autorach całkiem naszych, jest o języku i przekładzie, ale wszystko to bez wyraźnych akcesów do powszechniej rozpoznawalnych klubów, bez tzw. podbudowy teoretycznej i jakoś tak w ogóle obok. Kto ciekaw tych spraw, znajdzie tam rzeczy olśniewające. Ale kto nieciekaw, szukał nawet nie będzie.

Wśród niepoetyckich tekstów Sommera jest dosłownie kilka świadectw, które mógłbym przywołać w charakterze uzasadnienia moich niepodległościowych życzeń. Świadectw jest, owszem, ledwie kilka, ale są za to przemożne. W tej liczebnie wątłej, ale jakościowo arcypotężnej grupce figuruje choćby od-nacz-redaktorski tekst z 1999 roku, którym Sommer opatrzył numer „Literatury na Świecie” poświęcony Jacques’owi Derridzie. Brzmi to dziwacznie i niezbyt ciekawie? Jak dla kogo, w każdym razie warto zajrzeć. Omawiając reakcje, z jakimi w rodzimej prasie spotkała się wizyta francuskiego filozofa w naszych gminach, Sommer zdołał nie tylko wychwycić i nazwać po imieniu ignorancką pychę komentatorów o rzekomo rozbieżnych zapatrywaniach – na jednej ławce wylądowali tu gazetowyborczy macher od kultury Michał Cichy oraz prawicowi mędrkowie Legutko i Wolniewicz – ale też powiedzieć coś ważnego na temat naszogminnego oporu przed odmiennością. Idzie to choćby tak: „Oto jak z okazji obrony równin Mazowsza przed niewygodnym obcym zawiązuje się interesujący alians między krzewicielami wartości, wywodzącymi się do tej pory z parafii ponoć odmiennych. No, jednak pewne sprawy – dzieńdoberek, to właśnie my! – łączą nas mocniej, niż dzieli barwa harcerskiej chusty. Odmienność? Różnica? Chwileczkę: czyż nie są to słowa rodem z obłego żargonu, którego nie da się «wyłożyć po ludzku»? Żaden obcy nie będzie nam tu przecież dekretował różnic”.

Świadectwo drugie to „Logika spójnika” z roku 1998, tekst o wydanych pośmiertnie dziennikach lubianego w inteligenckim światku krytyka filmowego Krzysztofa Mętraka. Także i tym razem przy okazji sprawy, która może kogoś obchodzić lub nie, Sommer dotyka samej natury i kultury naszej dobrej gminy. Znowu nazywa rzeczy z nieprzejednaną precyzją i znowu chodzi o odmienność, w tym wypadku nie tyle przyjezdną, ile, cóż, krajową. Wynotowuje karczemnie mizogińskie, homofobiczne i antysemickie mądrości prześwietnego diarysty – a potem pisze tak: „Jego uwagi stykowe [tj. dotyczące styków z tym, co odmienne] należą do najbardziej przygnębiających z powodu swej zwykłości. Mają one u Mętraka status czegoś całkiem normalnego czy wręcz nieodzownego, jak powietrze. Niby fakt, a łatwo zapomnieć: to przecież dzięki swoim uprzedzeniom członkowie wspólnoty rozumieją się i tak bezbłędnie nawzajem rozpoznają. Gdyby Mętrak w swych antysemickich kawałkach wysforował się był o pół głowy przed formację, w której tak go ceniono, może tak zwanym przyjaciołom odbierającym we Wstępie podziękowania wydawcy przyszłoby do głowy zastanowić się, czy publikacja tych i innych fragmentów, a może i całej książki, przysporzy Mętrakowi dobrej sławy”.

Warto przypomnieć, że kiedy ten niewielki tekścik poświęcony, zdawałoby się, sprawie wagi średniej ukazał się jako pierwszy z planowanego cyklu felietonów Sommera w „Gazecie Wyborczej”, wywołał istną furię, a cykl, cóż robić, nie znalazł kontynuacji. W niedawnym wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego” Sommer tak relacjonuje to osobliwe zdarzenie: „«Wyborcza» wykonała na mnie rytualną napaść, piórami pięciu czy sześciu pisarzy i publicystów – całkowicie poza tym, co wtedy napisałem, i całkowicie bezmyślnie, jak to w rytuale. Ja chyba wtedy jeszcze nie wiedziałem, że tak można. Lekcję odebrałem, mam ją tym mocniej ugruntowaną, jak mawiano w szkole, że odmówiono mi prawa do repliki. A felieton był trywialnie trafny”.

I znowu: mogłoby się zdawać, że – podobnie jak w przypadku samych felietonowych czy felietonopodobnych tekstów Sommera – mamy tu do czynienia z czymś pobocznym i dalekorzędnym. Nic z tych rzeczy. Ta niby marginalna, zapomniana czy wręcz nieodnotowana awantura to nie byle jaki emblemat czy symptom tego, z czegośmy w naszej gminie są lub do niedawna byli. Oto po upływie niecałej dekady od odzyskania niepodległości przez Najjaśniejszą, w ponoć-liberalnej gazecie, co to – sprawując wówczas jeszcze całkiem pewną łapką rząd duszyczek gminnych – oferowała czytelnikom pakiet pouczeń w sprawie ponoć-postępowych poglądów na politykę, gospodarkę i kulturę, których akceptacja dawała poczucie uczestnictwa w spełniającej się utopii normalnego kraju (as in: „w normalnym kraju to nie byłoby możliwe”), w tej zatem gazecie spuszczono publiczne manto nie jakiemuś bardzo złemu endekowi, ale niezależnemu felietoniście, który w sposób trywialnie trafny wycytował szmondacki antysemityzm jakiemuś koledze kolegów, na domiar paskudnego wskazując tego szmondactwa powszechność i zwyczajność. No pewnie. Niech nam jakiś odmieniec spod miasta nie huśta naszą łódką, skoro taka nasza. Bo tej łódeczki naszej, posklecanej z fantazji o urodach gospodarki rynkowej, katolicyzmie z ludzką twarzą i naszej samozrozumiałej przyzwoitości, bronić będziemy na zabój i na każdego-innego-zatop. Bo to nasza, wiecie, niepodległość.

Otóż – do jasnej kuleczki – całkiem nie. Niby fakt, a łatwo zapomnieć: niepodległość to się raczej nie robi od pośpiesznie dekretowanych normalności, które – ledwie sprowokowane – odsłaniają swoje kołtuńskie mordzielstwo. Niepodległości nie da się chyba zmajstrować, jeśli nie puści się wolno tego, co w naszych gminach mnogie i odmienne, a co znikało w wyobrażonej wspólnocie, która się o tę niepodległość dobijała. A przy uwalnianiu tych mnogości, co to je uwalniać trzeba przecież bez końca, nie zaszkodziłby raczej facet, który od lat konsekwentnie wprowadza gminność do centrum, obstukuje cudze słowa słuchem dosyć absolutnym i w mniej więcej każdym fałszywym tonie umie wychwycić nieprawdę, który nietępym długopisem potrafi nacinać skłamane homogeniczności i pokazywać, że cały język, cała kultura są ci, panie, ze ściegów, granic i styków. No, ten Sommer.