Jeszcze 2 minuty czytania

Łukasz Gorczyca

DOBRY WIECZÓR:
Le chalet de la culture à Varsovie

Łukasz Gorczyca

Łukasz Gorczyca

Dobry wieczór z najpiękniejszej stolicy! My tu w Warszawie mamy taki nawyk, że wszystko u nas musi być – jak to w stolicy – naj: najlepsze, największe, najdroższe. Tym też tłumaczy się popularność różnego rodzaju noworocznych rankingów, zestawień i podsumowań. Trzeba otóż sprawdzać nieustannie, co jest aktualnie naj, żeby upewnić się, że nasza stołeczna pozycja jest najzupełniej niezagrożona. Pośród licznych naj mamy też w naszym najdroższym mieście najbogatsze życie kulturalne. Toczy się ono w tzw. miejscach kultury. Są to lokale różnych gatunków: kina, teatry, galerie, muzea, ale też kulturalne sklepy, kawiarnie i bary, kulturalne kluby, klubokawiarnie i kluboksięgarnie, miejsca, w których kultura życia miesza się twórczo z kulturą picia.

To jest wszystko jak najbardziej na miejscu, a jednak – i tu pojawia się rysa cienka jak najcieńszy warszawski włos – doskwiera mi nieco fakt, że po kulturę trzeba iść do specjalnie wyznaczonego miejsca. Nie żebym miał cokolwiek przeciw tym najambitniejszym placówkom, w których wszyscy się spotykamy, wszyscy zainteresowani najróżniejszymi odmianami kultury. Takie miejsca są, zwłaszcza w stolicy, jak najbardziej potrzebne – zamiast latać po mieście wystarczy zajrzeć tu i tu, żeby spotkać znajomych przy kawie czy winku, każdy przyjezdny doceni wygodę tego rozwiązania. Ja to piszę w najlepszej intencji, aby najdelikatniej jak można zwrócić uwagę, że dobrze czasem rozbijać monopole. Najzdrowsze co może być, to uwolnić kulturę miejską – niech się najswobodniej w świecie rozlewa po całym mieście, nie tylko na chodniku pod najbardziej ulubionym kulturalnym klubem. Najkrócej więc mówiąc: popierajmy i podziwiajmy najmilszą nam kulturę na każdym kroku, nie tylko w wyznaczonych do tego miejscach.

Dla poparcia tego najniewinniejszego z możliwych wywodów chcę zaproponować własny ranking najbardziej kulturalnych miejsc w Warszawie, zarazem tych najmniej docenianych w najgorętszych warszawskich mediach.

Na początek – III Urząd Skarbowy Warszawa-Śródmieście przy ulicy Lindleya. To jedno z moich ulubionych miejsc, gdzie zawsze można liczyć na niespodziewanie kulturalną rozmowę o sztuce najnowszej. Kilka lat temu miła pani z działu VAT – o ile dobrze pamiętam – prosiła mnie o poradę w kwestii wyposażenia mieszkania w jakieś efektowne dzieło malarskie, być może chodziło nawet o wnętrze sypialni i sporych rozmiarów akt.

Jednak najbardziej niezwykła konwersacja miała miejsce w dziale kontroli. Tam, przy okazji weryfikowania poprawności przeprowadzonego przeze mnie w galerii remanentu, zainspirowani odciśniętym w miedzianej blasze wizerunkiem okrętu zdobiącym gabinet, ucięliśmy sobie dłuższą dyskusję o pięknie i sensie w sztuce współczesnej.
Wówczas to padło z ust kontrolera nieznoszące sprzeciwu pytanie: dobrze, czy może mi więc pan polecić jakąś dobrą wystawę do obejrzenia teraz w Warszawie? Kiedy zaś nieśmiało zaproponowałem retrospektywę Zbigniewa Libery w Zachęcie, pozostali obecni w pokoju urzędnicy skarbowi przyłączyli się żywo do rozmowy, której właściwie mogłem się już dalej przysłuchiwać z otwartymi niemo z wrażenia ustami. Oto bowiem dwójka pracowników śródmiejskiego urzędu skarbowego zaczęła spierać się o znaczenie pracy „Lego. Obóz koncentracyjny”. I to ani nie był sen, ani Libera nie stał na straconej pozycji. Przeciwnie, pani przy biurku pod oknem stwierdziła stanowczo: O nie, akurat jeśli chodzi o Lego, to to jest świetna praca! Kontrola dobiegła w międzyczasie końca, ale od tamtego czasu często i z sentymentem wpadam do urzędu na Lindleya, a zapowiadane zmiany w prawie podatkowym sprawią być może, że kontakty między środowiskiem artystycznym a skarbowym staną się jeszcze żywsze i częstsze, na czym zyskać ma budżet państwa. Choć ja wierzę, że zyska też nasza kultura, warszawska rzecz jasna.

Drugie miejsce, które gorąco polecam, to całodobowa kwiaciarnia przy Chełmskiej. Już sama idea jest piękna: w środku nocy, na przykład po dwóch piwach (więcej, jak niegdyś wyliczył Jerzy Pilch, warszawiak nie pije), znaleźć się w aluminowej budce wypełnionej po sufit pachnącym kwieciem – pić nie umierać! Obsługuje tu spokojny pan, który chętnie, acz nienachalnie zagaduje klientów. I ani się obejrzałem, ani na kwiaty nie napatrzyłem, a już rozprawialiśmy o czasach, kiedy Anda Rottenberg kierowała Zachętą i o meteorycie, który przygniótł figurę papieża, i niesłusznym oburzeniu tym faktem prawicowych posłów. Dalsza część nocy zapowiadała się miło, ale jednak pan kwiaciarz postanowił przenieść naszą rozmowę na wyższy poziom – merytorycznego, kulturalnego sporu: Ale wie pan, ta Nieznalska to powinna dostać cztery lata!
Wow... (tak mówi się u nas po amerykańsko-warszawsku: wow, waw, łał...!), że też o tym się jeszcze dyskutuje! I dlaczego akurat cztery lata? Może dlatego że ta historia zaczęła się cztery lata temu? A może dlatego, że krzyż ma cztery końce? A może, bo akurat była czwarta nad ranem? Musiałem się nie zgodzić, a niebezpiecznie nie zgadzać się po alkoholu, musiałem też już iść, bo nieładnie kazać długo czekać kulturalnym warszawskim taksówkarzom, ale jeszcze na pewno tam wrócę! Pogadamy nocą o sztuce, religii i kwiatach – to jest najgorętszy stołeczny szyk.

Na koniec moje najnowsze odkrycie – szalet w Łazienkach Królewskich (nie powiem dokładnie który, bo zaraz zadepczą, Warszawa spragniona jest nowej kultury!). Wstęp jest co prawda płatny – 2 złote – ale następnym razem zapłacę chętnie nawet więcej, dla poparcia pionierskiej inicjatywy, która została tu wdrożona. Nie wiem, czy ma to związek z ustanowieniem nowego ministerstwa cyfryzacji, czy też jest to oddolna inicjatywa obywatelska na rzecz nowego, kulturalnego ładu przestrzeni publicznej, w każdym razie rzecz godna dyskusji, a może i szerszej popularyzacji. Otóż w szalecie pracuje pan szaletowy, ale – tu nowość! – na jego stoliku pracuje też laptop, co widać wyraźnie, kiedy podaje się przez okienko opłatę. Widać też, że w laptopie pracuje internet, a w internecie – to też widać i to akurat nie jest nowość – pracują rozebrane panie, bardzo rozebrane i bardzo pracują.
Gdzie tu kultura?! – zapyta varsavianistka Hanna Sputnik. Proszę docenić ten jakże prosty, a błyskotliwy pomysł: przenieśmy pornografię z kiosków ruchu i seks salonów tam, gdzie chodzi się za potrzebą – do publicznych toalet! Te ostatnie zarobią wreszcie na siebie, a na ulicach zrobi się od razu bardziej kulturalnie. I o to przecież chodzi, żeby w poszukiwaniu kultury nie trzeba było kryć się w nocnych lokalach (choćby i najfajniejszych), a w szaletach było wreszcie luksusowo i czysto. Najczyściej. Jak w najprawdziwszej stolicy.

 Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).