Jeszcze 2 minuty czytania

Adam Lipszyc

GMINA CENTRUM: Pani Lu

Adam Lipszyc

Adam Lipszyc

Nasiadówka w pracowni malarki i aktorki, współtwórczyni Teatru Osobnego, figuruje na krótkiej liście moich najpotężniejszych przeżyć. Ludmiła Murawska zmarła 22 grudnia 2022 roku

Dziesięć lat temu (z kawałkiem) dzięki dobrym ludziom przeczytałem „Ślady”, zbiór trzech próz Ludwika Heringa. Książka zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Jasne, można narzekać na nadmierny sentymentalizm tytułowego opowiadania, na przesadne ekspresjonizmy tekstu „Zieleniak”, na nieco tekturowy charakter niektórych partii minipowieści „Meta”, najważniejszego utworu w tym tomie. Proszę bardzo. Ale na moje głuche ucho literacki raport Heringa z zagłady warszawskiego getta i katastrofy, jaka dotknęła cywilnych mieszkańców Ochoty podczas przesławnego powstania, należy do najcelniejszych i najboleśniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek napisano w języku polskim, stąd też sarkanie na kilka mniej wirtuozerskich passusów byłoby nieco paradne. Wizja Warszawy jako chorego organizmu ekonomicznego z gettem jako tego tworu oszalałym sercem, wizja przemytników, którzy na dzielnicę żydowską zamkniętą celem ostatecznej likwidacji patrzą ze złością „jak na skrachowany bank” – te obrazy prześladowały mnie przez wiele miesięcy. Próbując się z tym uporać w jedyny znany mi sposób, łaziłem po ludziach, zanudzając wszystkich gadaniem o Heringu.

To zanudzanie wyszło mi na zdrowie: inny dobry człowiek, całkiem nieproszony, wychodził nam posłuchanie w pracowni Ludmiły Murawskiej, bratanicy Heringa, malarki i aktorki, która wraz z wujem i Mironem Białoszewskim współtworzyła słynny Teatr Osobny. Ta nasiadówka – a dokładniej wielogodzinny monolog Murawskiej – figuruje na krótkiej liście moich najpotężniejszych przeżyć. Na szczęście nie było zbyt wiele o Białoszewskim. Na szczęście, bo – jak można się przekonać, zaglądając do posłowia, którym siostrzenica Heringa opatrzyła „Ślady”, lub do jej autobiografii „Wolność w łupinie orzecha” opublikowanej trzy lata temu – żal, jakim naznaczony był stosunek Murawskiej do autora „Obrotów rzeczy”, czyni jej wypowiedzi poświęcone poecie trudno przyswajalnymi. Z dala od Mirona było jednak fascynująco. Usłyszeliśmy wiele rzeczy, które potem odnalazłem w autobiografii Murawskiej, w książce jednak, zapisane nie zawsze zręcznie, niewsparte jej aktorsko-gawędziarskim talentem, brzmią trochę nijako i dziwacznie. Tamtego wieczora wszystkie te historie po prostu dźwięczały i tańczyły.

Chyba całą pierwszą godzinę zajęła historia generalskiego fotela. Szło o generała Korczyńskiego, endekomunistycznego łajdaka, prawą rękę Jaruzela, jednego z głównych sprawców masakry na Wybrzeżu w 1970 roku, którego po tej rzezi wysłano ciupasem na ambasadurę do Algierii, gdzie kilka miesięcy później zmarł śmiercią ponoć naturalną. Murawska, która dorabiała sobie, prowadząc firmę portretową, opowiadała, jak to pewnej nocy pijany Korczyński zwalił się do niej i zażądał, by go malowała. Wtargnięcie generała poprzedziła wizyta jego adiutanta, który – cały zziajany – wparadował do mieszkania malarki z ministerialnym fotelem pod oficerskie dupsko. Murawska odmówiła malowania, generał odmówił opuszczenia lokalu i – jak przystało na alkofaceta – zaczął na przemian awanturować się i wyżalać. Wedle Murawskiej spędził u niej całą noc, podczas której darł się na nią, wypłakiwał jej się w mankiet (właśnie rodził mu się syn), próbował skakać z balkonu, groził jej pistoletem i ciskał bronią o ścianę. Nawet jeśli jakieś partie tej opowieści zostały podkręcone gwoli lepszego efektu, godzinny monodram Murawskiej, która odgrywała i siebie, i swojego paskudnego gościa, dosłownie wciskał w generalski fotel.

Potem, nieuchronnie, zeszło na wojnę. Ze „Śladów” i „Mety” nie sposób wyczytać, że mieszkanie w domu przy Częstochowskiej, gdzie podczas wojny Hering mieszkał z rodziną, było miejscem tymczasowego postoju i punktem przerzutowym dla Żydów wydobywanych z getta – wydobywanych po części także przez samego Heringa. Murawska (rocznik 1935) potrafiła z niezwykłą wyrazistością opowiadać o tym nieustannym transferze, zachowując niezakłóconą komentarzem perspektywę dziecka. Wspaniale było słuchać tych ułamkowych, drobnych historii, całkowicie wolnych od zbędnych w takim kontekście wyrazów litości czy sympatii wobec ratowanych czy też pomstunku na prześladowców.

Było więc o bogatej, niemiłej Żydówce, która – o zgrozo – miała ze sobą kilka mandarynek i – małpa jedna – nie chciała się nimi podzielić z dzieckiem, by w końcu, świdrowana wygłodniałym spojrzeniem, jednak ulec i odstąpić parę kawałeczków. Było o innej Żydówce, która w mieszkaniu Heringa miała zostać tylko poddana badaniom lekarskim i choć zapewniano ją, że lekarz jest „swój”, za wszelką cenę usiłowała wyćwiczyć się w nieżydłaczącej polszczyźnie. Ponieważ jej to nie szło, wyjęła w końcu sztuczną szczękę i – memłając – zapytała zgromadzonych: „A może tak?” (tę scenę Murawska jak najdosłowniej zagrała).

A potem z pracowni przenieśliśmy się do knajpy, położonej – znów, ale teraz już naprawdę: o zgrozo – całkiem i zupełnie naprzeciwko byłego obozu na Zieleniaku. Było więc o tymże Zieleniaku i o tym, jak podczas przemarszu Opaczewską na Dworzec Zachodni (stamtąd do obozu w Pruszkowie) dziewięcioletnia Murawska zobaczyła leżących na ulicy „Murzynów”. „Tak się cieszyłam – mówiła – bo tyle razy słyszałam, że istnieją Murzyni, ale nigdy dotąd żadnego nie widziałam. No ale to akurat były trupy gęsto pokryte muchami”. Opowiadając tę wstrząsającą historię, Murawska fachowo regulowała napięcie, tak by pointa uderzyła w nas z całą mocą.

Później jeszcze tylko raz rozmawialiśmy przez telefon, po ukazaniu się korespondencji Heringa z Józefem Czapskim. Ta niebywała książka – najpiękniejsza powieść miłosna dwudziestowiecznej literatury polskiej, rzecz nieskończenie bogata i mądra, choć także nieskończenie smutna – zrobiła na mnie jeszcze większe wrażenie niż „Ślady”. Przez dłuższy czas zdawało mi się, że publikacja tych listów wyznacza zasadniczą cezurę w dziejach najnowszej kultury gmin naszych i po jakiemuś nadal tak uważam, choć już się z tym aż tak nie wychylam, bo najwyraźniej mało kto podziela moje zdanie. W każdym razie mniej więcej coś takiego wywrzeszczałem do słuchawki pani Ludmile. Murawska z godnością przyjęła moje okrzyki, a potem powiedziała coś, od czego zrobiło mi się zimno i słabo. Szło to mniej więcej tak: „A to się cieszę. Bo wie pan, jak ja zgromadziłam te wszystkie listy, to najpierw myślałam, żeby to wszystko spalić: no bo to jednak wszystko zbyt osobiste. Potem pomyślałam, że przeczytam to raz sama, a dopiero potem spalę. Powstrzymał mnie Marcel, mój mąż, który powiedział: «No ale jak to, kochanie, jak ty to wszystko spalisz? Na trawniku? Przecież tego jest bardzo dużo»”. Myśl, że taki tekst mógł sobie po prostu spłonąć, napełnia mnie zgrozą nawet teraz, gdy zapisuję te słowa.

Nie dotarliśmy na otwarcie wystawy „Białoszewski nieosobny”, podczas którego jeszcze zobaczylibyśmy Murawską. Ale i tak to właśnie ona zrobiła na nas największe wrażenie, gdy doczłapaliśmy się do Muzeum Woli kilka miesięcy po wernisażu: fotografie tej uderzająco pięknej, porcelanowej twarzy i jej niezwykłe, skupione autoportrety, a wśród nich przede wszystkim genialny – dziwny, niepokojący, potężny – „Szajlok”. Co miał na myśli Ludwik Hering – przybrany ojciec i mentor Murawskiej – gdy obsadzał swoją siostrzenicę w roli Żyda z „Kupca weneckiego”? Dlaczego Szajlok, a nie choćby Porcja, przebierająca się za mężczyznę kobieta, która ogrywa zarówno Żyda Szajloka, jak i homoseksualistę Antonia, świadoma, że w mieszczańskiej przestrzeni okrutnych wykluczeń względny, gorzki triumf jednego odmieńca musi wiązać się z upadkiem dwójki pozostałych? Czy białe pasy na czarnej sukni Szajloka/Murawskiej – tym rewersie tałesu – nie wyglądają jak sznur, który pęta jego/jej nogi? Czy pogrążona w sobie twarz zakuta w dyby kanciastej brody wyraża zniechęcenie czy jednak uwięzioną, lecz nietkniętą, a może nawet wzmaganą uwięzieniem siłę – siłę wolności w łupinie orzecha? Nie wiem i się nie dowiem. Ludmiła Murawska zmarła 22 grudnia 2022 roku.