Jeszcze 2 minuty czytania

Adam Lipszyc

GMINA CENTRUM: Nie trzymaj się

Adam Lipszyc

Adam Lipszyc

Dziury po zmarłym nikt nie zaszyje. Tyle że – i to jest całkiem w porządku – kiedy przyłoży się do niej oko, widać tam jasną planetę Wenus

Równo czterdzieści lat temu zostałem wyszperany przez pewną reżyserkę – zamówienie musiało brzmieć: „Poszukuje się dziecka płci męskiej o wyraziście semickim wyglądzie” – która chciała, żebym wystąpił w jej filmie. Zdjęcia odbywały się pod Krakowem, w imponujących, ale straszliwie zakupkanych fortach, co się ostały po cekańskim imperium. Efektowne wnętrza nie grały zresztą w filmie, robiły po prostu za studio: w kilku mniej więcej wysprzątanych salach mieściły się garderoby, a w jednej sklecono na środku drewniany pokoik, w którym miało się dziać, co się dziać miało. Odziano mnie w za dużą i za grubą marynarę, pod pachę wpakowano mi za ciężką księgę i milion razy kazano mi wchodzić do tego pokoiku, nagrzanego reflektorami do spoconej białości. Drzwi się same otwierały – same robiły to oczywiście tylko na niby, czyli na filmie, bo w rzeczywistości uchylał je przede mną facet skulony w kąciku (pamiętam go trochę jak demonicznego Boba z „Twin Peaks”, pewnie całkiem niesprawiedliwie). Przy stole siedział jakiś Pan Kleksopodobny, osobnik ze sztucznym judeonosem, który odwracał się do mnie, a ja miałem się do niego uśmiechnąć. Uśmiechałem się oczywiście bardzo sztucznie, ale wiele miesięcy później, podczas kolaudacji w stolicy, jeden pan uprzejmie odnotował refleksyjną melancholijność tego drętwego grymasu. Ten ze sztucznym nosem to był niby mój ojciec.

Mój prawdziwy tata też tam był, ale nie przed kamerą. Przyjechał w charakterze mojego opiekuna, a ponieważ kręcił się po planie bez zatrudnienia, wręczono mu jakąś dyktę, żeby nią machał i wywoływał kolejny efekt magiczny: w tym świecie nie tylko drzwi się same otwierały, ale też grafiki nasmarowane na wielkich płachtach papieru, którymi obwieszone były ażurowe ściany pokoiku, powiewały bardzo poetycznie.

Za drugim razem na zdjęcia przyjechałem pod opieką mojego brata Pawła. Jego paszcza, równie semicka co moja, wzbudziła stosowny entuzjazm twórców filmu, Paweł nie mógł więc wykpić się dyktą. Posadzili go przy niby-to-szabasowym stole, kazali mu zakryć oczy dłońmi i tak oto mój brat również wkręcił się na moment do świata filmu, świata blichtru, wielkich reflektorów i obsranych fortów. Najfajniejszy w tym pobycie był jednak powrót. Pociąg odjeżdżał nieprzyzwoicie wcześnie (wydaje mi się, że o szóstej rano), szliśmy więc na dworzec ciemnymi uliczkami. Paweł pokazał mi planetę Wenus, a potem ukradł butelkę mleka ze skrzynek stojących przed sklepem, czym oczywiście strasznie mi zaimponował. Mleko wytrąbiliśmy w bezludnym przedziale, zanim jeszcze pociąg ruszył. Paweł wsadził pustą butelkę pod siedzenie. Pojawili się inni pasażerowie i poturlaliśmy się ku stolicy. Kiedy pociąg zakręcał, spod siedzenia dochodził turkot przetaczającej się flaszki. Wymienialiśmy spojrzenia konspiratorów.

To moje najradośniejsze dziecięce wspomnienie z najstarszym bratem w roli głównej. Mam ich w ogóle niewiele, bo kiedy ja zaczynałem cokolwiek kumać, starszy o jedenaście lat Paweł w zastraszającym tempie tracił właśnie wpajaną mu wcześniej wiarę w ludzkość i jej radosne aktywności (harcerstwo, szachy, skoki na batucie, pływanie, laboratorium małego chemika itd.; wychowywałem się na gruzach tego zakrojonego na szeroką skalę projektu wychowawczego). Ze zgrozą odkrywam teraz, że to właśnie w tym samym roku, w którym kradliśmy krakusom mleko, milicjanci zakatowali na śmierć jednego z najbliższych przyjaciół Pawła. Wszystko wskazuje na to, że te straszne wypadki i ogólniej dojmująca bryndza polskich eightiesów trwale podcięły ścięgna jego poharcerskiej duszy. Jasne, robił i zrobił jeszcze potem całe mnóstwo rzeczy: bawił się, rozrabiał, kochał, czytał i tłumaczył hałdy książek. O literaturze z mało kim gadało mi się tak dobrze, wiele wspaniałości przeczytałem tylko dlatego, że mi je pokazał. Własnym wysiłkiem albo z pomocą ludzi, którzy go kochali, na długie okresy potrafił odsuwać od siebie brutalny napór betonowej rzeczywistości, która bolała go do żywego. Ale z tego pierwszego szoku chyba się nigdy całkiem nie otrząsnął. Ponad miesiąc temu beton tego świata dojechał go ostatecznie.

„Trzymasz się jakoś?”, zapytał dość odległy znajomy. Nigdy jakoś nie zwracałem uwagi na anatomię tej frazy. W szczególności nigdy nie myślałem o tym, jak jest niemądra. To taki odpowiednik ideału „bycia grzecznym”, tyle że w wydaniu dla dorosłych. „Trzymaj się” to paramilitarna sugestia, żeby się człek wyprostował, ściągnął zwieracze i wkląchnął brzuch. Od tego, jak wiadomo, łatwo może pęknąć kulwa baniasta, a zapach będzie przy tym niepiękny.

Jeśli się zastanowić jeszcze chwilę, idea trzymania się – jak rozumiem: się trzymania samego siebie w kupie i w osobie własnej – wydaje się nie tylko niebezpieczna z punktu widzenia dobrostanu układu nerwowego, trawiennego i oddechowego, o układzie krążenia nie wspominając, ale jest też zwyczajnie niedorzeczna z perspektywy praw fizyki. W finale powieści Hermana Melville’a zatytułowanej „Biały kubrak” główny bohater majstruje coś przy linach, stojąc na rei wysoko ponad pokładem. W wyniku nagłego przechyłu traci równowagę, a podmuch wiatru zarzuca mu na twarz tytułowy kubrak. Marynarz sądzi, że to żagiel, chwyta się więc własnej kurtki – no i oczywiście leci w morską otchłań. Trzymanie się nie może raczej skończyć się wiele lepiej.

Jak już się trzymać, to innych. I lepiej nie stać przy tym na baczność, bo wtedy do nich za daleko. To trzymanie wychodzi lepiej, kiedy człowiek się trochę przechyli, dotknie, przytuli, może nawet – zupełnie już się nie trzymając – poleci, ale nie w morze, tylko na tych najbliższych. Warto pewnie uprzedzić, że się leci, ale czasem upaść trzeba. Jak mówi klasyczka, ludzie mogą być beznadziejni, ale to jedyne, co mamy.

Różne filozofy tłumaczą, dlaczego to tak wygląda. Człowiek to zwierzę nieukorzenione, a i swoim już-nie-ogonem własnego tyłka nie sięga. Brak mu, jak mówi inna klasyczka, trzeciej nogi, nawet jeśli czasem próbuje dodawać sobie animuszu tym czy innym organem. Bez korzenia, ogona i trzeciej nogi łazimy niepewni a niestabilni, niby z gruntem pod nogami, ale wiecznie nieugruntowani. Z tego nieugruntowania biorą się rzeczy najstraszniejsze – lęk, którego nie potrafimy odpędzić, agresja, którą próbujemy ten lęk zagłuszyć – ale też rzeczy najwspanialsze, te właśnie, które mają coś wspólnego z chwytaniem się innych ludzi, z przyjaźnią, z opieką, z miłością, ze wspólną radością. Jako nieugruntowani podtrzymujemy się nawzajem w nietrwałej siatce wspólnego istnienia. O taką siatkę, jeśli o cokolwiek, chodzi w każdej sensownej gminie, a na pewno o to właśnie chodzi w Gminie Centrum.

Te same filozofy spieszą też od razu z doniesieniem, że ta sieć nie byłaby tym, czym jest – czymś arcywspaniałym, nieskończenie skomplikowanym i kruchym, właściwie niemożliwym – gdyby nie było śmierci. Gdybyśmy nie umierali, nie dbalibyśmy o nasze nieugruntowanie, gdyby nie umierali inni, ich dotyk nie miałby w sobie tej nieskończonej wagi czegoś, co z punktu widzenia wieczności nieważkie. Rozumowanie jest poprawne, a my kiwamy głowami, ale i tak nie słuchamy zbyt uważnie, licząc na to, że to bujda na resorach. No nie. Inni ludzie naprawdę znikają. Oczywiście, wtedy właśnie, jeśli tylko znikają w miarę pojedynczo, a nie wszyscy naraz, mamy czasem okazję poczuć, jak działa ta sieć, którą tworzą dla nas ci, co zostali. Ja w każdym razie miałem, nadal mam to szczęście. No ale dziury po zmarłym nikt nie zaszyje. Tyle że – i to jest całkiem w porządku – kiedy przyłoży się do niej oko, widać tam jasną planetę Wenus. A kiedy przyłoży się do niej ucho, słychać turkot butelki po mleku.