NATALIA SIELEWICZ: Stanisław Małecki, kurator waszej wspólnej wystawy „One” w Orońsku, zwraca uwagę na kolektywny głos oporu, który powstaje w procesie pracy ze współtworzonymi przez was społecznościami. Powiedzcie, proszę, coś o lokalnym kontekście tej współpracy i na ile osoby zaangażowane w produkcję waszych prac postrzegają swój udział jako opór, zwłaszcza wobec katastrofy klimatycznej, którą w Orońsku problematyzujecie.
ZUZA GOLIŃSKA: Nie wiem, czy moi współpracownicy z warsztatu – głównie spawacze, traktują pracę ze mną jako formę oporu. Wydaje mi się, że być może lubią tę wymianę ze względu na element „inności”. Robią coś zupełnie odmiennego od codziennej rutyny; obiekt, który nie ma jasno określonej funkcji, nie musi wytrzymać konkretnego ciśnienia albo ciężaru. Dyskutują ze mną o tym, czym są rzeźby, pytają, o co mi chodzi, i czasami nawet proponują rozwiązania estetyczne, mówiąc na przykład: „Tutaj to już chyba za dużo…”. Przebywam w warsztacie także w dni, w które nie spawam i nie tnę materiału z pracownikami. Wtedy zazwyczaj sama gnę rurki i pręty z czarnej stali, które łączę tymczasowo opaskami zaciskowymi, robię szkice kredą na starej desce, która stoi oparta na drugim piętrze od paru lat, grzebię w kontenerach z metalem przygotowanym na złom i generalnie się kręcę. Podczas kręcenia się trzeba zawsze trochę porozmawiać, taka jest kultura pracy w warsztacie. Spotkania są krótkie, na przecięciu dróg, bo wszyscy są w nieustannym ruchu. Przyzwyczailiśmy się do siebie nawzajem.
Jak długo z nimi współpracujesz?
Zuza: Jestem w warsztacie od paru lat – najczęściej latem, wczesną jesienią i późną wiosną. Nie przyjeżdżam zimą, bo brak ogrzewania i półotwarty plan budynku sprawiają, że jest na tyle chłodno, że nie jestem w stanie być produktywna. Pojawiam się wraz z ciepłym powietrzem, to już tradycja. Zapowiadam się najczęściej z dnia na dzień i dotychczas nie stanowiło to problemu.
Wydaje mi się, że opór w stosunku do otaczającej nas rzeczywistości manifestuje się w postawie wzajemnej otwartości, komunikacji międzyklasowej, organicznego współdzielenia przestrzeni, która przecież przed moim pojawieniem się nie miała ze sztuką wiele wspólnego. Polega na dialogu, wymianie i uczeniu się od siebie. Opór to też bycie częścią społeczności i grupy; umiejętność ustawienia się w szeregu z innymi, brak arogancji i postaw narcystycznych, na które w takim miejscu nie ma przestrzeni.
Zuza Golińska / fot. E. Szatybełko
„One”
Zuza Golińska i Iza Tarasewicz, kurator: Stanisław Małecki, Centrum Rzeźby Polskiej, Orońsko, do 5 listopada 2023
Galeria El, Elbląg, do 7 kwietnia 2024
IZA TARASEWICZ: Absolutnie zgadzam się z Zuzą, że to właśnie umiejętność ustawienia się w szeregu z innymi jest formą oporu czy jego inicjacją. Większość osób, z którymi współpracuję, nigdy nie widziało moich prac na czysto w galerii, ale to, że z nimi rozmawiam, piję kawki i w międzyczasie ustalam techniczne rzeczy, ustanawia naszą relację. Zdecydowanie zgadzamy się ideologicznie. Z faszystami nie pracuję. To główna zasada.
Podobnie jak u Zuzy, produkcja moich prac jest lokalna. Mam kilka osób, firm i podwykonawców na Podlasiu, z którymi zazwyczaj pracuję nad projektami, bardzo często również moja rodzina jest zaangażowana. Są to fajne i ważne relacje, które tworzyły się przez lata.
Interesuje mnie napięcie między pracą z rzeźbą i jej abstrakcyjnymi wcieleniami a elementami autobiograficznymi, które kształtują wasze postawy. Zuza, przetwarzając przemysłowe materiały, w bezpośredni sposób nawiązujesz do historii własnej rodziny, której członkowie byli zatrudnieni w przemyśle morskim w Trójmieście, posługujesz się również tkaniną, sięgając do matriarchalnych tradycji rodzinnych. Iza, dla ciebie z kolei bardzo istotne są badania nad statusem klasowym wsi i geopoetyką Podlasia. Czy te zainteresowania były od zawsze obecne w waszej twórczości?
Zuza: Zawsze wplatałam elementy autobiograficzne do swoich prac, choć na początku robiłam to nieśmiało. W pracy dyplomowej „Rozbieg” nawiązywałam do dyscypliny i przestrzeni sportowych, które były mi bliskie od lat dziecięcych, kiedy mój ojciec uczył na AWF-ie. Takich przykładów jest więcej, ale kiedyś nie do końca wiedziałam, że nawiązywanie do własnej historii to wartość dodana. Wychodziłam z założenia, że przecież każdy ma jakąś historię, dlaczego moja miałaby być na tyle wyjątkowa, żeby o niej wspominać? Później autobiograficzne historie wróciły do mnie naturalnie – planując produkcję prac ze stali, automatycznie pojechałam do Trójmiasta, skąd pochodzę. Tam przynajmniej wiadomo było, gdzie zacząć – do jakiej dzielnicy powinnam pojechać, jeżeli chcę wykonać element ze stali, i do kogo mogę zadzwonić, jeżeli potrzebuję wyciąć kształt z drewna.
Kiedy te połączenia stały się dla ciebie namacalne i widoczne?
Zuza: Dopiero po jakimś czasie zaczęłam zauważać ewidentne połączenia pomiędzy historią mojej rodziny a miejscem, w którym pracuję. Mój dziadek od strony matki był mechanikiem maszyn przetwórczych na statkach, jego bracia oraz bracia mojej babci również byli pracownikami niższego szczebla na statkach, ich życie opierało się na wypływaniu w morze na długie miesiące. Warsztat, w którym pracuję, zajmuje się naprawą statków cumujących w trójmiejskich stoczniach. W trakcie swojej pracy widzę, jak powstają części o ogromnych rozmiarach, co jakiś czas opuszczające warsztat, żeby mogły zostać zamontowane na jednym ze statków znajdujących się w pobliskich portach.
Iza Tarasewicz
ur. 1981 w Białymstoku. Ukończyła studia na Wydziale Rzeźby i Działań Przestrzennych na ASP w Poznaniu. Mieszka i pracuje w Kolonii Koplany na Podlasiu. Zajmuje się rzeźbą, instalacją, rysunkiem i performance. Jest laureatką Bayerischen Kunstförderpreise (2019) i Spojrzeń (2015). W 2013 r. nominowana do Paszportu Polityki. Brała udział w 32. Biennale de São Paulo, 5. Międzynarodowym Biennale Sztuki Młodych w Moskwie i 11. Biennale w Gwangju.
To ciekawe, myślę, że wiele osób, nie znając twojej osobistej historii, mogło sobie tłumaczyć twoje zainteresowanie industrialnymi materiałami na przykład jako naturalny etap rozwoju w pracowni Mirosława Bałki na ASP.
Zuza: Być może wstydziłam się mówić o robotniczych korzeniach mojej rodziny? Teraz na pewno ich nie ukrywam. Dyskusja o różnicach klasowych jest wciąż ledwo obecna w sztuce współczesnej. Za mało mówi się o przywilejach, które z tych różnic wynikają. Sama jestem już reprezentantką klasy średniej, moi rodzice, tak jak ja, skończyli studia. Natomiast skok klasowy, który poniekąd kontynuuję, był możliwy dzięki ciężkiej pracy moich dziadków, mających ambicje, żeby wyrwać się z tak zwanej biedy.
Wiem, że to, kim jestem i jak myślę, wynika bezpośrednio z mojego pochodzenia i wychowania. Konfrontacja z rodzinnymi korzeniami jest ciekawa; staram się z tej analizy wyciągnąć też coś dla siebie.
To, co mnie dodatkowo fascynuje w tej opowieści, to sposób, w jaki twoja osobista herstoria i storytelling o rodzinie i pamięci robotniczego Trójmiasta splatają się z tradycją krawiectwa i pracy z tkaniną.
Zuza: Tak, to prawda, moja babcia jest artystką amatorką. Nigdy nie mogła sobie pozwolić na zajęcie się sztuką w pełnym wymiarze. Przez lata hobbystycznie robiła gobeliny o imponujących rozmiarach, plotła późnymi wieczorami, kiedy miała trochę czasu dla siebie. Sama kupowała surową wełnę i farbowała ją naturalnie (cebula, burak itd.), mój dziadek skręcał jej ramy. Pamiętam, że wielka rama z zaplecionym do połowy gobelinem stała w jednym z pokoi, koty uwielbiały się po nim wspinać i drapać pazurami po wełnianych supłach. Wiele z nich się nie zachowało; część została zjedzona przez mole, inne zostały rozdane. Parę z nich wciąż wisi w domu babci. Z kolei moja mama od lat zaangażowana jest w pracę z tkaninami i ubraniami z odzysku. Szycie to jej wieloletnia praktyka. Kiedy pomyślałam o dodaniu tkanin do moich prac ze stali, to o ich uszycie poprosiłam właśnie ją.
Iza Tarasewicz przed swoją pracownią w Kolonii Koplany na Podlasiu / fot. K. Werbanowska
Iza, a jak kształtują się napięcia między lokalnością, pamięcią i historią w twoim życiu i twórczości? Dyskusje o traumach związanych z pańszczyzną i gospodarką folwarczną na dobre zagościły w debatach lewicowych. W tym kontekście największą siłę rażenia miały chyba autobiograficzne świadectwa w duchu „Powrotu do Reims” Eribona, dotykające takich afektów jak wstyd i gniew, poczucie zdrady miejsca, z którego się pochodzi. To, co zawsze mnie uderzało w twojej praktyce, to bezkompromisowe i nieromantyzujące podejście do sytuacji polskiej wsi.
Iza: W moim wypadku rozrachunek z wsią w ostatnich kilku wystawach wynika z tego, że na początku pandemii wróciłam w swoje rodzinne strony po latach podróżowania i mieszkania w różnych częściach globu. Musiałam się skonfrontować z przeszłością, nostalgią, traumami w warunkach nagłego tąpnięcia świata. Pandemia otworzyła puszkę Pandory, ekologiczne, polityczne i społeczne zawirowania wstrząsają nami wszystkimi po dziś dzień.
Zuza Golińska
ur. 1990 w Gdańsku, mieszka i pracuje w Warszawie i Gdańsku. Jest artystką multidyscyplinarną, absolwentką Pracowni Działań Przestrzennych w Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Stypendystka Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego oraz Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. W 2015 nominowana do nagrody StartPoint, w 2018 r, zdobyła ArtePrize przyznawaną przez ArteVue i Fundację Delfina, a w 2022 roku została jedną z trzech laureatek Dorothea von Stetten Art Award. Swoje prace prezentowała m.in. w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, Delfina Foundation w Londynie i Galerii Narodowej w Pradze.
Kilka lat temu zostałam zaproszona do Szkocji, do galerii miejskiej Tramway w Glasgow. Miałam dużo czasu, aby się zastanowić, co chcę zrobić. Wówczas pojawiły się duże kłopoty zdrowotne, które w jakiś sposób spowalniały mnie, ale też sprawiły, że na wielu poziomach zmieniłam swoje priorytety. Wspominam o tym, ponieważ zaczęłam robić do tego projektu szkice bardzo gęste kompozycyjnie. Ten gąszcz spowodowany był szumami w głowie, jakie wywoływała w tamtym czasie choroba. Obsesyjnie rysowałam futurystyczne gęste schematy maszyn rolniczych i obiektów wysyłanych w kosmos, m.in. przez NASA. Fascynowały mnie kolizje wartości, jakie te maszyny sobą reprezentowały. Były to apokaliptyczne narracje, wizje świata bez człowieka, gdzie maszyny wyswobadzają się spod władzy ludzkich rąk.
I co się stało, gdy wróciłaś na wieś?
Iza: Wszystko to zaczęło nabierać sensu. Jestem na martwej wsi, gdzie rolnictwa już nie ma. Jest ta surrealistyczna nostalgia, chłopomania, absurd, no i superkonserwatywne społeczeństwo. Nikt już nie produkuje tutaj żywności, nawet rzadko kto prowadzi własny ogródek warzywny. Rosja atakuje na pełną skalę Ukrainę. Świat się zapada. Czułam bezradność, co mnie paraliżowało, a jednocześnie zadawałam sobie pytanie: czy jest jeszcze sens tworzenia sztuki? Długo zastanawiałam się, jak mogę wyrazić siebie jako artystkę, w końcu nie tworzę prac politycznych.
Moim zdaniem ty właśnie tworzysz sztukę polityczną, nawet jeśli nie jest ona publicystyką politycznych tematów.
Iza: Moja aktywność objawia się w sposób dyskretny. Czułam się bezradna także dlatego, że wątpię, czy sztuka, a dokładniej moja sztuka, wnosi cokolwiek do tak okrutnej rzeczywistości. Pavlo Makov, który reprezentował Ukrainę na 59. Biennale w Wenecji, powiedział: „Sztuka nie zmienia życia, pomaga jedynie je przetrwać i ostatecznie coś zmienić”. Trudno mi wykonywać codzienne czynności, gdy złe wieści i rozmowy w sklepach, na ulicach, w kawiarniach i w kolejce do lekarza sprowadzają się do jednego tematu. Ludzie w szaleństwie zapisują się na kursy strzeleckie, rząd ogłasza nowy program finansowania wojska, młodzi ludzie są wabieni do służby pobudkami nacjonalistycznymi. I to dzieje się teraz w Polsce. Mówię o tym, bo w takiej atmosferze powstał gigantyczny projekt, którego małym fragmentem jest barykada pokazywana w orońskiej Oranżerii, zestawiona z „Insektami” Zuzy.
Umarłą klasę chłopską pokazywałam pierwotnie na rysunkach, potem na wystawie w Glasgow i teraz w Orońsku, reprezentują ją fragmentaryczne maszyny rolnicze retro. Maszyny, które wyszły z użycia, gdyż zmienił się łańcuch współczesnej produkcji w związku z postępującą katastrofą ekologiczną, monopolizacją produkcji lub – jak w obecnej sytuacji w Ukrainie – czasem trwania wojny. W mojej wizji obiekty poddane traumie poprzez wcześniejsze użytkowanie przez człowieka zostają wyzwolone od ludzkich zainteresowań, a tym samym wyemancypowane i zdolne do nowej rewolucji. Te maszyny retro zaczynają tworzyć własną, alternatywną społeczność i kulturę. Symboliczny i absurdalny antropomorfizm i dekolonizacja maszyn rolniczych mają nas wszystkich przenieść w inny wymiar rzeczywistości, dać inny punkt widzenia i nadzieję na przyszłość.
Rozrachunek z moim pochodzeniem w tym projekcie pomógł mi trochę przetrwać te najgorsze momenty, gdy po sąsiedzku na granicy polsko-białoruskiej, czyli 60 kilometrów od mojego domu, wybuchł kryzys humanitarny, który niestety trwa do dziś.
Chciałam zapytać was jeszcze o samą formę. Choć obie eksperymentujecie z różnymi mediami i traktujecie swoją praktykę interdyscyplinarnie, chyba przede wszystkim identyfikujecie się jako rzeźbiarki. W dodatku w zmaganiach z materią często posługujecie się językiem abstrakcji. Co jest takiego pociągającego w abstrakcji i jak wygląda na co dzień dla was praca rzeźbiarki w studio?
Zuza: Od 2018 roku pracuję w warsztacie, który mieści się na terenie Nowego Portu w Gdańsku, oraz współpracuję z zakładami znajdującymi się nieopodal – na terenach Stoczni Gdańskiej i Przeróbki. Lubię rytm dojazdu wyznaczony przez transport publiczny i rozkład jazdy: spacer na dworzec, jazdę SKM-ką, przesiadkę na przystanku Węzeł Kliniczna, przejazd tramwajem i ponowny spacer. Mimo że od jakiegoś czasu mam prawo jazdy i będąc w Trójmieście, mogę pożyczyć samochód, to lubię ten rutynowy dojazd do warsztatu i powrót do domu.
Wcześniej wspomniałam o tym, w jaki sposób poruszam się po warsztacie. To intensywne środowisko; jest dosyć głośno, trzeba być uważnym i patrzeć pod nogi, ale jednocześnie nie patrzeć w stronę intensywnego światła wydobywającego się spod spawarek i szlifierek, które mimowolnie przyciągają wzrok. Przebywanie w tym miejscu jest na dłuższą metę fizycznie męczące, duże zapylenie powietrza i wdychanie oparów ze spawania nie jest zbyt zdrowe. Mam świadomość, że nie powinnam tam spędzać większej ilości czasu niż dotychczas. Dodatkowo praca w przestrzeni, w której poza mną obecni są tylko mężczyźni, po jakimś czasie staje się klaustrofobiczna.
Poza warsztatem staram się dużo współpracować z kobietami – artystkami, kuratorkami, graficzkami. Cieszę się też z czasu spędzanego wyłącznie z kobietami w trakcie pracy nad miękkimi formami i tkaninami, które wciąż są w deprecjonujący sposób określane jako „kobiece medium”. Ta etykieta umiejscawia tkaninę i obiekty z tekstyliów na uboczu głównego nurtu sztuki, rozpatrując ją raczej w kategoriach rzemiosła i folkloru. Dzięki ciekawemu programowi Centralnego Muzeum Włókiennictwa w Łodzi tkanina w Polsce ma szansę wrócić do głównego obiegu – tam, gdzie jest jej miejsce.
Tworząc większe instalacje nawiązujące do założeń architektonicznych i fizycznego wpływu przestrzeni na jednostkę, od lat współpracuję z moją bliską przyjaciółką Gosią Machaj, która mieszka w Amsterdamie, gdzie pracuje jako architektka budynków mieszkalnych.
Czyli rzeźba niekoniecznie jest na pierwszym miejscu?
Zuza: Traktuję swoją praktykę interdyscyplinarnie, ale tak – mocno identyfikuję się z rzeźbą. Nie mam wykształcenia stricte rzeźbiarskiego, zrobiłam licencjat z przestrzeni malarskiej na Wydziale Sztuki Nowych Mediów w Warszawie, dopiero na czwartym roku trafiłam do Pracowni Działań Przestrzennych, dzięki której zwróciłam się w stronę myślenia przestrzennego. Dla mnie rzeźba to bardzo szerokie pojęcie, które głównie łączy się z pozycjonowaniem ciała w przestrzeni. Ciała w relacji do obiektu, skali, materiału i czasu, który zajmuje doświadczenie czegoś, co nie jest płaskie. Malarstwo jest statyczne, wykadrowane w prostokącie lub kwadracie na płaskiej ścianie. Dlatego wszystko, co nie jest statyczne i rozgrywa się w przestrzeni pomiędzy ciałem a ciałem, to dla mnie rzeźba.
A z czego czerpiesz inspirację?
Zuza: Podobnie jak Iza, z rzeczywistości – aktualnych wydarzeń, istniejących zjawisk, organizmów i form, które uabstrakcyjniam i odrealniam. Często odnoszę się do klimatu społecznego, który bezpośrednio wpływa na to, jak się czuję. Poczucie klaustrofobii, opresji i zaszczucia wynikające z inwazji Rosji na Ukrainę i jednoczesne zaostrzenie praw aborcyjnych w Polsce miało swoje odzwierciedlenie w mojej poprzedniej wystawie „Coś Miękkiego, Coś Obcego, Coś Groźnego”, kuratorowanej przez Mirelę Baciak w PGS-ie. Sama instalacja była po raz pierwszy prezentowana w Kunstmuseum w Bonn w czerwcu 2022 roku; czarne, ostre i linearne w swojej formie pręty, które przeszywają miękką, różową, satynową tkankę (społecznego podbrzusza). Niepokój towarzyszący mi na co dzień wlewa się do moich prac. Zresztą go nie ukrywam i wydaje mi się, że komunikuję się całkiem bezpośrednio. Jednocześnie wiem, że język abstrakcyjny ma opinię niezrozumiałego lub wręcz pozorującego znaczenie, dlatego nie blokuję indywidualnych, intymnych analiz, które wiążą się z osobistymi przeżyciami i doświadczeniami widzów – one zawsze wnoszą coś nowego. Nie żyjemy w próżni – jesteśmy kształtowani przez politykę i kulturę naszego kraju. Nie jestem w Polsce turystką – spędzam tu dużo czasu, brak podstawowych praw kobiet bezpośrednio wpływa na codzienność moją i moich koleżanek.
A jak postrzegasz ten proces w odniesieniu do najnowszej realizacji?
Zuza: W „Insektach” zareagowałam na pracę Izy, odwołując się jednocześnie do wcześniejszych wątków, które poruszałam w moich wystawach. Koniec ery przemysłowej, automatyzacja produkcji, wizja świata, który po katastrofie odradza się w innej niż dotychczas formie. Wymieranie gatunków, ale też pojawianie się nowych i przede wszystkim odejście od antropocentrycznego krajobrazu, w którym dominuje człowiek. Lubię rachityczność insektów, ich umiejętność przetrwania nawet w najcięższych warunkach. Lubię nerw, który w sobie mają – jakby ledwo stały na delikatnych cienkich nóżkach. To właśnie one stanowią nowe źródło białka i są coraz częściej wykorzystywane w produkcji żywności. Insekty w postaci szarańczy potrafią też pochłonąć plony. Określenie „rój” możne odnosić się nie tylko do owadów, ale na przykład do roju dronów, który operuje jako jedna całość. Inteligencja rozproszona to zdecentralizowany system współpracy wielu organizmów, coraz częściej używany przy programowaniu maszyn i robotów, między innymi w systemach zbrojeniowych. Przypomina się Stanisław Lem i jego powieść „Niezwyciężony”, w której występują miniaturowe roboty wielkości owadów.
Interesuje mnie afektywny potencjał abstrakcji i freudowska „niesamowitość”, na którą pozwala ten język. Podoba mi się nielinearna forma komunikacji oparta na jakimś poczuciu i analizie relacji pomiędzy kształtami, materiałami i formami. Na dekodowaniu, co one symbolizują. Jestem zmęczona dziennikarstwem w sztuce, niesłusznie uważanym za jedyną zaangażowaną formę wypowiedzi. Nie trzeba być dydaktycznym, żeby powiedzieć coś społecznie zaangażowanego.
Iza: Dla mnie abstrakcja okazuje się największym polem wolności i jest demokratyczna, choć przyznam, że nie poruszam się w totalnej abstrakcji. Używam fragmentów rzeczywistości, które pozwalają zakotwiczyć się widzowi i otworzyć na „czytanie” dzieła sztuki. Można powiedzieć, że nie robię „sztuki z niczego”. Każdy projekt poprzedza research, to z niego wychodzą motywy i rama teoretyczna dla konkretnych prac. Najpierw analizuję, co mam do powiedzenia. Nie wymyślam prac spontanicznie w warsztacie. Najpierw wszystko jest czarno na białym w notatkach i rysunkach, zapisanych licznych linkach, screenshotach, PDF-ach etc.
Możesz podać przykład z aktualnej wystawy?
Iza: Tak, opowiem o pracy zatytułowanej „Objawienie mocy”. Chciałam zrobić barykadę, fuzję różnych przeszkód z protestów rolniczych, robotniczych, ale też innych, odbywających się na całym świecie w różnych okresach historycznych. Miałam okazję protestować w Brazylii kilka lat temu przeciw korupcji, jaka miała tam miejsce. Widzieliśmy w mediach spektakularne konstrukcje przeciwczołgowe na ulicach Ukrainy. Sama uczestniczyłam w licznych protestach w Polsce, odkąd władzę objął prawicowy rząd. Tysiące ludzi, bardzo młodych, wyszło na ulice i wykrzykiwało swój gniew. To było niesamowicie wyzwalające i piękne. Czułam siłę tłumu i jego presję. Ten ryk, krzyk, chaos był niesamowicie kojący. Taki wiec protestacyjny ma w sobie coś ze zjawiska pogodowego, formowania się huraganu. Chciałam to utrwalić gestem rzeźbiarskim.
Wasza twórczość poddaje krytyce nieco wyeksploatowaną koncepcję zaproponowaną przez nowoczesność – mianowicie ideę wyraźnego podziału między oświeconą kulturą a naturą, którą należy oswoić. Czy słusznie to rozpoznaję, a jeśli tak, to w jaki sposób ujawnia się ten zwrot w waszych pracach?
Iza: W trakcie oprowadzania w dniu otwarcia wystawy wspominałyśmy, że obie przeczuwamy koniec pewnego etapu globalnie. Odczuwamy lęk, bo póki co nie pojawia się optymistyczna wizja alternatywnej przyszłości. Trochę jest tak, że strach przed niewiadomym podsuwa nam samoistnie język abstrakcji. I wystawa jest o tym, o tej kolizji, fuzji, mutacji. Nie mamy gotowych odpowiedzi. Może zdarzyć się, że ogromniaszcze insekty ustanowią nowy porządek. To one wyswobodzą nas z tych wszystkich rozterek, które sobie zgotowaliśmy poprzez naszą łapczywość.
Kiedy, Zuza, zaproponowałaś swoje „Insekty”, byłam zachwycona. Moja barykada w jakiś sposób jest wysłużonym wynalazkiem. Ludziom już się nie chce wychodzić na protesty. Nie chcą rewolucji, nie mają narzędzi w sobie, aby ją udźwignąć. O tym Slavoj Žižek mówi wyraźnie. Za bardzo przyzwyczailiśmy się do tego, co mamy i znamy. Potrzebujemy czegoś mocnego z zewnątrz, co wstrząśnie nami na innym poziomie. Twoje „Insekty” windują absurd na kilku poziomach na tej wystawie. Ta kolizja form i znaczeń jest nową drogą i może jedyną, skoro już nam się skończyły pomysły, jak uzdrowić demokrację i zdekolonizować podstawowe pojęcia, o których, Natalio, wspomniałaś – kultura kontra natura.
Zuza Golińska i Iza Tarasewicz / fot. S. Małecki
Zuza: Ciekawi mnie sposób, w jaki ludzie próbują oswoić przyszłość, która prawdopodobnie nie będzie dla naszego gatunku zbyt łaskawa. To oswajanie strachu i słusznego poczucia, że pewne konsekwencje naszych działań nie są odwracalne. W naturze wszystko odbywa się na zasadzie akcja – reakcja, nawet jeżeli reakcja jest zauważalna dopiero po dłuższym czasie. Przewidywanie tego, co może się wydarzyć, przybiera różne formy i estetyki. Jestem doomerem, wizja końca ludzkości nie za bardzo mnie smuci. Ludzie są ekspansywni, zapatrzeni w siebie, zasadniczo nie szanują zwierząt i natury, jakby nie pamiętali, że jesteśmy w jednym połączonym ekosystemie. Nie wiem, czy nasza obecność na tej (czy innej) planecie to coś, o co warto walczyć. Technologia bezpowrotnie stała się częścią nas i środowiska, systemy zapożyczone z natury są używane do programowania maszyn i robotów, tworzenia sieci połączeń pomiędzy urządzeniami. To oczywiście nasza europejska perspektywa.
Jak wyglądała praca w duecie? Na ile kwestia rozmycia autorstwa i współbycia była dla was inspirująca, a na ile potencjalnie ograniczająca?
Zuza: Praca w duecie z Izą to dla mnie przyjemność! Robiąc rzeźby, dużo czasu spędzam sama – to wymagający i dyscyplinujący rytm. Dlatego z ogromnym zainteresowaniem i chęcią wchodzę we współpracę z innymi artystkami i artystami, których praktykę rozumiem i cenię. Dodatkowo warto lubić się w życiu osobistym; są osoby, z którymi, mimo że robią świetne prace, nie chciałabym spędzić tygodnia, na przykład montując wystawę. Iza jest konkretna i bezpośrednia, nic nie udaje i to w niej kocham. Jej realizacje wynikają bezpośrednio z życiowego doświadczenia. Obie jesteśmy współczesnymi rzeźbiarkami, których w Polsce jest niewiele. W środowisku zdominowanym przez malarstwo nasze połączenie sił było dla mnie ważne i budujące.
Nasze rzeźby ze sobą nie konkurują, tylko wspólnie tworzą nową narrację i wizualny krajobraz. Rozmycie autorstwa w dobrym towarzystwie nigdy mi nie przeszkadzało. Podoba mi się pomysł, że ktoś, kto nie zna naszych prac, mógłby pomyśleć, że „One” to wystawa jednej osoby. Takie działanie to dobra przeciwwaga dla kapitalistycznego ciśnienia na indywidualizm i przegiętego nastawienia na siebie, które coraz częściej przybiera karykaturalną i męczącą formę.
Iza: Stanisław zaprosił nas na wizytę studyjną do Centrum Rzeźby Polskiej w styczniu 2023 roku. Miałyśmy okazję zobaczyć wystawę Anisha Kapoora. Ujrzałyśmy gigantyczne rzeźby klasyka rzeźby współczesnej, ale mi utkwiła w głowie równie gigantyczna suma dotacji przyznana, aby ta prezentacja mogła mieć miejsce w Polsce. 1 686 400 zł. Wspominam o tym teraz, bo pamiętam, że fakt ten zachęcił mnie bardziej do zrobienia wystawy w duecie z Zuzą, na przekór wszystkim nierównościom kulturowym i środowiskowym. Możesz sobie, Natalio, wyobrazić, że nasz budżet był inny. My nie zatrudniamy licznych współpracowników, nie mamy luksusowych pracowni i jako rzeźbiarki ledwo wiążemy koniec z końcem. Ale nie o tym chciałam wspomnieć. Podkreślam to na koniec naszej rozmowy, zaraz ktoś powie, że przecież nie jesteśmy tej skali artystkami. Że jest jakaś hierarchia. Trzeba odstać w kolejce. Itd., itd. No pewnie, że trzeba. Szkoda, że zazwyczaj w kolejce muszą stać kobiety. Proszę podać nazwisko rzeźbiarki polskiej, której budżet produkcyjny wyniósł 1 686 400 zł. Znam nazwiska kobiet rzeźbiarek, które odniosły sukces, ale również znam skalę ubóstwa i nierówności, w jakiej żyje większość, i jest mi tym bardziej smutno, że oto mamy średniowiecze XXI wieku. Jest to problem systemowy. Chcę, aby to wybrzmiało przy okazji rozmowy z dwiema rzeźbiarami.