Trzy żywoty świętych (fragment)

Eduardo Mendoza

Nam, dzieciom, także udzielono lekcji savoir-vivre’u i etykiety. Chłopcy powinni kłaniać się i całować pierścień biskupi, a dziewczynki – dygać, trzymając w obu rączkach rąbek spódniczki

Jeszcze 3 minuty czytania

W tygodniach poprzedzających przybycie czcigodnego gościa długo deliberowano na ten temat i cała rodzina była wielokrotnie wzywana na posiedzenia doradcze, choć wszyscy doskonale wiedzieli, że żadna sugestia z ich strony nie zostanie przyjęta i że oczekuje się od nich wyłącznie wyrażenia aprobaty dla planów mojej ciotki, podziwu dla przenikliwości, z jaką przewidziała wszystko co do najdrobniejszego detalu i współczucia dla jej wysiłku psychicznego i finansowego. Po długich dyskusjach postanowiono ulokować biskupa w pokoju gościnnym, obszernym, przewiewnym i zaopatrzonym we wszystko, co niezbędne, by uczynić pobyt przyjemnym dla każdego przybysza, a nie, jak planowano pierwotnie, w głównej alkowie, to jest w sypialni stryjostwa, która została zdyskwalifikowana ze względu na możliwe konotacje intymności małżeńskiej oraz obawę, że prałatowi nie będzie wygodnie w tak dużym łożu. Nad łóżkiem gościnnym powieszono prosty drewniany krucyfiks, a na komodzie postawiono wazon z kwiatami, który później usunięto, uznając go za zbyt frywolny, a obecność roślin w pokoju, gdzie śpią ludzie, za niezdrową. Przygotowano pościel, a także komplet ręczników oraz kosmetyków, a wśród nich mydło, szampon, krem do golenia, pastę do zębów, brylantynę i żel. Służba została dokładnie pouczona. Personel mojej ciotki składał się z jednej kucharki w średnim wieku, sprawiającej wrażenie nieokrzesanej, lecz bardzo wesołej, o imieniu Manifiesta, oraz jednej młodziutkiej pokojówki, bardzo ładnej i nieco naiwnej, siostrzenicy kucharki, przezywanej Leres, którą zawsze widywałem w mundurku, wykrochmalonym fartuszku, zarękawkach i czepeczku. W skład tego korpusu, jak mawiano wówczas, wchodził jeszcze szofer, który wykonywał tylko polecenia stryja, pomoc domowa na godziny, krawcowa i prasowaczka, które przychodziły raz w tygodniu i których imion nie znałem albo zapomniałem. Wszyscy oni otrzymali szczegółowe i surowe instrukcje.

Nam, dzieciom, także udzielono lekcji savoir-vivre’u i etykiety. Chłopcy powinni kłaniać się i całować pierścień biskupi, a dziewczynki – dygać, trzymając w obu rączkach rąbek spódniczki. Nie mogliśmy odzywać się bez pytania, a na ewentualne pytanie odpowiadać głośno i wyraźnie, dodając zawsze formułę „Wasza Ekscelencjo”. Gdyby jednak Ekscelencja zażyczyła sobie uproszczenia etykiety i zwracania się do niej inaczej, na przykład per don Fulgencio”, powinniśmy bezzwłocznie zastosować się do jej życzenia i nie wracać do poprzedniej formuły. Przepuszczać go w drzwiach, lecz gdyby pokazał, byśmy przeszli przed nim, usłuchać. Nie zaczynać jeść, zanim nie zacznie Ekscelencja, nie mówić z pełną buzią, nie mlaskać, zamykać usta, wycierać je serwetką przed sięgnięciem po szklankę z wodą i tak dalej, i tak dalej, długi ciąg nakazów i zakazów całkowicie zbędnych, gdyż biorąc pod uwagę program uroczystości udostępniony nam przez episkopat, zapowiadało się bardzo niewiele okazji przebywania w obecności czcigodnego gościa, zwłaszcza dla nas, którzyśmy nie mieszkali w domu ciotki Conchity i stryja Agustína i mogliśmy mieć do czynienia z biskupem wyłącznie sporadycznie i dzięki uprzejmości amfitrionów.

„Trzy żywoty świętych”

Co wyjątkowego widzi Mendoza w wygnanym z rodzinnego kraju biskupie, który stacza się na dno barcelońskiego półświatka? W nieudaczniku, który trafia na rozdanie Nagród Nobla? Wreszcie u nauczycielki, która zamiast na uniwersytecie pracuje w więzieniu? To święci według Mendozy. Tyle że jego święci niekoniecznie chodzą do kościoła, nie czynią cudów i nie wiadomo nawet, czy wierzą w Boga.

Książka ukazała się w lutym 2011 r. w wydawnictwie Znak w tłumaczeniu Marzeny Chrobak.

Do tej drugorzędnej roli byliśmy przyzwyczajeni, gdyż żaden członek rodziny nie dorównywał poziomem społecznym i ekonomicznym ciotce Conchicie i stryjowi Agustínowi. Być może stryj Antón, który mieszkał w Gwinei Hiszpańskiej, zgromadził fortunę, ale był powszechnie uważany za kogoś podrzędnego, praktycznie za zbiega, ponieważ wyruszył szukać szczęścia w koloniach w wyniku pewnych problemów domowych, których natury nigdy nie udało mi się dociec, jako że mówiono o nich półsłówkami i w sposób zawoalowany, żebyśmy my, dzieci, nie mogły nic zrozumieć, gdybyśmy nawet usłyszały. Zostawił w Barcelonie dwóch synów i żonę, ciotkę Eulalię, kobietę dużą, piersiastą i ostrą, którą opiekował się, podobnie jak firmą, jego brat Fran, mój inny stryj, kawaler jak stryj Víctor, lecz o zupełnie odmiennym sposobie bycia. Co do mojego ojca, cóż mogę powiedzieć. Był najmłodszy, delikatny, słabego zdrowia i charakteru. Otrzymał staranne wykształcenie, z którego nie umiał albo nie chciał wynieść korzyści; porzucił studia inżynierskie na drugim roku, imał się różnych zajęć, a wreszcie wylądował jako urzędnik kolejowy, gdzie z pewnością znalazł się bardziej ze względu na koneksje rodzinne niż własne zasługi i gdzie jego dyskretny alkoholizm przechodził prawie zawsze niezauważony. Mimo cechy tej, znanej wszystkim, był akceptowany jako pełnoprawny członek rodziny i uczestniczył we wszystkich wspólnych działaniach, być może dlatego, że po wypiciu kilku kieliszków mówił i poruszał się nieskładnie, lecz nie wywoływał skandalu, wręcz przeciwnie, był grzeczniejszy po pijanemu niż na trzeźwo i tylko w fazie przejściowej wykazywał pewne oznaki ekscentryczności, czemu szybko zaradzano, proponując mu coś do picia, co gwarantowało natychmiastowy nawrót rozwagi. Moja matka tolerowała tę sytuację z pogodną naturalnością: nigdy się nie skarżyła, a w każdym razie nie publicznie; często brała na wesoło ekstrawagancje męża. Teraz cała rodzina oczekiwała najprzewielebniejszego Putucása, ordynariusza San José de Quahuicha, po części dzięki wielkoduszności ciotki Conchity, która chciała, byśmy uczestniczyli w akcie powitania, a po części dzięki jej sekretnemu przeświadczeniu, że tłumne powitanie złagodzi napięcie wywołane spotkaniem cudzoziemca z amfitrionami. A ponieważ nie mogliśmy przyjąć biskupa jak kołki, przyszykowano mały bankiecik. Ciotka posłała do cukierni Sacha przy alei Diagonal po wykwintny podwieczorek, który miał być podany w stosownym momencie, a ciotka Eulalia przygotowała recital. Ciotka Eulalia miała ładny i kształcony głos. Studiowała muzykę, brała lekcje u Conchity Badii i przez pewien czas żywiła nadzieję, że zajmie się śpiewem zawodowo: marzyła o występie w Liceo. Gdy zaręczyła się ze stryjem Antónem i oznajmiła mu swe plany, nie sprzeciwił się. Jednakże później, gdy zaręczyny zostały ogłoszone oficjalnie, na stryja Antóna wywarto naciski rodzinne, w związku z czym postawił swą wybrankę przed wyborem: porzucić śpiew albo zerwać związek. Mogła nadal studiować muzykę, jeśli było jej to potrzebne do szczęścia, a nawet śpiewać na prywatnych spotkaniach, ale nie ma mowy o śpiewaniu przed obcą publicznością, a tym bardziej ze sceny. Nie może ożenić się ze śpiewaczką, a już na pewno nie z aktorką. Dostatecznie niestosowne jest śpiewanie za pieniądze, a co dopiero życie w świecie teatru, dzielenie garderoby z nieznajomymi kobietami, nie zawsze nieposzlakowanej opinii, włóczenie się po kraju, sypianie w hotelach, jadanie w gospodach i porzucanie domu na czas nieokreślony. Ciotka Eulalia wysłuchała tych argumentów i zrozumiała, że jeśli chce wyjść za stryja Antóna lub innego mężczyznę jego klasy i stanu, musi zrezygnować z kariery. I tak uczyniła, z podniesionym czołem. Początkowo, jak wielokrotnie opowiadała na spotkaniach rodzinnych, co słyszałem na własne uszy, odczuwała ogromną tęsknotę, przestała chodzić do opery, co było niegdyś jej ulubioną rozrywką, właśnie po to, by nie myśleć o tym, co porzuciła, a gdy przypadkiem słyszała w radiu znaną arię, nie umiała powstrzymać łez. Jednakże szybko zapomniała o swych mrzonkach, a po pewnym czasie przyznała rację mężowi: nie byłaby w stanie pogodzić cygańskiego życia artystki z obowiązkami matki i żony. Jeszcze później przypadkowe spotkania z dawnymi koleżankami, które poszły za głosem powołania, utwierdziły ją co do słuszności podjętej decyzji. Większość z nich porzuciła swą profesję po latach nędzy, rozczarowań i upokorzeń, a jedna czy dwie, którym udało się zrobić skromną karierę, musiały teraz stawić czoło utracie warunków fizycznych i niepewnej przyszłości wypełnionej wspomnieniami przeszłości miernej i bezpowrotnie utraconej. Ciotka Eulalia dziękowała Bogu za to, że udało się jej wycofać we właściwym momencie. Ja nigdy nie zdołałem pojąć logiki tej historii, bo w ostatecznym rozrachunku, w podziękowaniu za poświęcenie własnych marzeń, jej mąż stryj Antón zmył się do Gwinei Hiszpańskiej, zostawiając ją w Barcelonie z dwójką dzieci. Ale to inna opowieść. Na razie pianino zostało nastrojone, a ciotka Eulalia, która zachowała w dużej części głos i technikę, szykowała się do przedstawienia nam, podczas podwieczorku lub po nim, recitalu złożonego z fragmentu Ave María Gounoda, ludowej piosenki katalońskiej, a na koniec hymnu Kongresu Eucharystycznego z towarzyszeniem wszystkich siostrzeńców. Temu ostatniemu punktowi sprzeciwiliśmy się my, siostrzeńcy, argumentując, że w szkole bez przerwy każą nam śpiewać hymn Kongresu i że robienie tego w domu, wśród kuzynów, to wstyd i śmiech. Po serii gróźb, bur i zastosowaniu innych środków przymusu wyraziliśmy zgodę, pod jednym warunkiem: zaśpiewamy hymn Kongresu, jeśli dorośli dołączą do chóru. Stryj Antón stwierdził wówczas, że wyjdzie z tego kocia muzyka, stryj Fran poparł go i stanęło na naszym.

Eduardo Mendoza

Urodził się w roku 1943. Pochodzi z Barcelony. Swoją twórczość określa mianem literackiego pijaństwa, bądź powieściowego chuligaństwa. Pytany, czy jest pisarzem postmodernistycznym, odpowiada, że „post-post, kiedy już przeszła kawalkada i przejeżdża się spychaczem, zgarniając wszystko”.

Rodzina w pełnym składzie oczekiwała na najprzewielebniejszego Putucása od dwóch godzin. Dorośli ukrywali zniecierpliwienie, jak mogli, my, dzieci, myślałyśmy tylko o kanapeczkach i ciasteczkach przygotowanych w kuchni, mojemu ojcu trzeba było kilka razy dolać whisky, ciotka Eulalia chrząkała bezustannie i coraz bardziej bojowo i wciąż wychodziła do łazienki przepłukać gardło, a stryj Víctor nie wytrzymał i wykrzyknął:
– No dobrze, ale czy można wiedzieć, kiedy w końcu przyjdzie biskup Kwiczok?

Niekiedy myślę, że to mój ojciec w jednym ze swych stanów przejściowych między jasnością a zamgleniem umysłu ukuł to przezwisko oparte na dziwnej nazwie miejsca pochodzenia hierarchy. Dopiero wiele lat później pisarze latynoamerykańscy zaznajomili nas z trudną do wymówienia toponimią i szczególną terminologią tamtej części świata. Oczywiście wykluczam, by pomysł wyszedł od stryja Víctora; raczej byłbym skłonny sądzić, że w swej prostocie ducha uważał, że jest to prawdziwe nazwisko prałata. Tak czy owak, słówko to wywołało wybuch zaraźliwego śmiechu wśród dzieci, a piorunujące spojrzenie ciotki Conchity nie zdołało go uciszyć.
– Widzisz, do czego doprowadziłeś swoimi żarcikami? – powiedziała, zapominając, że być może kieruje ów wyrzut do bezwzględnego zbira Kominternu.

Chichot wśród najmłodszych ucichł, lecz wówczas usłyszeliśmy rubaszny śmiech Manifiesty i nic już nie mogło powstrzymać ogólnej wesołości, która trwała jeszcze, gdy rozbrzmiał dzwonek oznajmiający nadejście czcigodnego gościa, a z nim początek historii, którą postanowiłem opowiedzieć.

Dziękujemy wydawnictwu Znak za udostępnienie fragmentu.