Jeszcze 2 minuty czytania

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

ARCHEOLOGIA PRZYSZŁOŚCI:
Zmierzch blogów?

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

A jeśli nastąpił już punkt peak blogging? – zapytał niedawno na swoim blogu Bruce Sterling, komentując wyniki najnowszego badania korzystania z mediów przez młodzież, wykonanego przez amerykański Pew Internet Project. Z badań wynika, że w Stanach Zjednoczonych przez ostatnich 5 lat ilość blogujących nastolatków spadła o połowę. I choć statystyki z Polski nie pokazują, by u nas zmiana była równie gwałtowna, to może coś jest na rzeczy – w dobie rozkwitu Facebooka i Twittera o blogach słychać jakby mniej. Dlatego użyte przez Sterlinga odwołanie do sformułowania peak oil, opisującego załamanie się dotychczas stale rosnącej krzywej produkcji ropy, podstawowego dla amerykańskiej gospodarki surowca, nie jest na wyrost. Przez ostatnią dekadę blogi stały się bowiem archetypiczną formą kultury 2.0. Miały być też jej paliwem napędowym.

W 1999 roku nie było jeszcze Youtube’a, zapełnianego dziś w tempie kilkudziesięciu godzin nagrań dodawanych co minutę; nie było serwisu fotograficznego Flickr wraz z kilkoma miliardami wgranych przez użytkowników zdjęć; nie było Twittera ani Blipa, i nikt nie używał terminu „serwis społecznościowy”; istniały natomiast blogi – prywatne, regularnie aktualizowane strony, przypominające publiczne pamiętniki lub dzienniki, charakterystyczne ze względu na wyświetlanie wpisów w odwrotnej kolejności chronologicznej. Tworzone od drugiej połowy lat 90. XX wieku, w 1999 roku przebiły się do sieciowego mainstreamu w Stanach, i niedługo później zawitały też do Polski. Wszędzie tam, gdzie ludzie korzystali z internetu, przełom wieków był okresem geometrycznego przyrostu liczby blogów. Ukuty w tym czasie termin „blogosfera” odwoływał się bezpośrednio do filozoficznej koncepcji logosu – gwałtowny rozwój blogowania wieszczył nadejście „intelektualnej cyberprzestrzeni”.

Historie, które opowiadamy sobie o nowych mediach, są niemal zawsze historiami wzrostu, i to gwałtownego. Nawet w kraju takim jak Polska, w którym wiele osób nadal nie korzysta z internetu, jednego można być pewnym: ta liczba stale będzie rosnąć. Oczywiście wiemy dobrze, że jednocześnie Sieć przypomina węża zrzucającego co sezon skórę – kolejne urządzenia i technologie odchodzą w zapomnienie (kiedy ostatni raz mieliście w ręku dyskietkę? a kiedy nagraliście płytę CD-R?).

Ale powolny zmierzch blogów nie daje się porównać do starzejących się urządzeń. Blog bowiem jest formą medialną – i to taką, która jak żadna inna (przynajmniej tak do niedawna zakładaliśmy) odzwierciedla możliwości nowych, usieciowionych mediów cyfrowych i nadzieje z nimi związane. Blog był szansą na powszechną, a zarazem indywidualną ekspresję; pierwszą technologią, która zlała prywatne z publicznym – co stało się koniecznym warunkiem zaistnienia prywatnych osób jako silnych głosów w publicznej debacie i umożliwiło ekshibicjonizm dnia codziennego, wyrażany we wpisach o słońcu za oknem i kawie na śniadanie; blogerzy byli wreszcie archetypicznymi amatorami grożącymi profesjonalistom. I nagle – bach! Skończyło się. Czy jednak na pewno? Czy upadek wiary w blogosferę musi być upadkiem wiary w to, że media sieciowe mogą być narzędziem społecznej zmiany? A może właśnie są krokiem we właściwym kierunku?

Już w roku 2007 Geert Lovink zarzucał blogerom nihilizm i oskarżał ich o najmniej szlachetne motywacje, związane raczej z chęcią promowania się w medialnych rankingach, niż udziału w obywatelskiej debacie. Zwracał też uwagę, że sieci, o ile mają być przydatne w rozwiązywaniu problemów społecznych, nie mogą być tylko sieciami znajomych, kadzących sobie nawzajem w komentarzach i wymieniających linki niczym usługi reklamowe. Może więc opuszczając panteon internetowych hitów blogi robią miejsce dla form bardziej pożytecznych, wolnych od nazbyt optymistycznych założeń, które towarzyszą etosowi blogera? A może jest jeszcze inaczej? Bo nie ma wątpliwości, że blog jako format medialny już dawno „odkleił” się od swojego etosu, wyszedł poza mury amatorskiego getta – od dawna swoje blogi prowadzą firmy, dziennikarze i całe redakcje, politycy i instytucje publiczne. Nawet lista artykułów na portalu gazety codziennej dziwnie przypomina bloga (papierowa gazeta jednak tak nie wygląda, choć nie ma przeszkód, żeby drukować informacje z początku dnia na ostatnich stronach, a historie z wieczora na stronie pierwszej). Blog przy tym okazał się być czymś więcej niż prostym rozwiązaniem technicznym, czy układem informacji. Dołączył do katalogu podstawowych form wyrazu, takich jak artykuł, esej, czy krótka notka prasowa.

„Najpewniejszą oznaką tryumfu praktyki lub idei jest deklaracja jej śmierci” – pisze w książce „Blog Theory” Dean Jodi. Być może więc blogi nie tyle wymierają, co przestają być widoczne, bowiem tak wtopiły się w podstawową materię sieci? Być może serwisy społecznościowe to nic innego jak blogi w przebraniu? Ściana na koncie w Facebooku to nic innego jak grupowy blog; Twitter to blogowanie z narzuconym limitem znaków, a duża część klipów na Youtube’ie jeszcze niedawno zostałaby nazwana wideoblogowaniem. Może blogi są wszędzie, tylko przestaliśmy zwracać na nie uwagę, bo tak spowszedniały? Spełniły swą misję, zintegrowały się z informacyjnym krwiobiegiem innych mediów – przestały być obiektem mody, ale nie umarły, a przeciwnie, odniosły sukces? Być może takie myślenie to oznaka medialnego sentymentalizmu, próba obrony kolejnej niespełnionej, naiwnej utopii, bo w końcu my też kiedyś czuliśmy się blogerami. A jednak faktem jest, że Bruce Sterling śmierć blogosfery wieszczy właśnie na swoim blogu.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).