Jeszcze 2 minuty czytania

Łukasz Gorczyca

DOBRY WIECZÓR:
Niekulturalni

Łukasz Gorczyca

Łukasz Gorczyca

Dobry wieczór Państwu, witam wszystkich bardzo, bardzo serdecznie! Tak zawsze wita widzów swoich występów artysta Oskar Dawicki i ja niniejszym pozwalam sobie sięgnąć po tę zgrabną frazę, aby zachować kulturalne pozory, nim dojdziemy do sedna sprawy. Pamiętam, że podobnie zaczynały się niegdyś wiadomości telewizyjne i teraz z ciekawości włączyłem nawet telewizor, żeby sprawdzić, i faktycznie: „Dobry wieczór, zaczynamy!”. Dopiero potem wszystko się komplikuje.

Z kolegą R. postanowiliśmy wybrać się do Wrocławia. Miasto to znane jest z zabytkowego dziś już neonu „Dobry wieczór we Wrocławiu”, witającego przyjezdnych z dachu bloku naprzeciw dworca Głównego. Tym razem jednak sprawy – jak w dzienniku telewizyjnym – potoczyły się swoimi własnymi, niekoniecznie tak kulturalnymi torami.

Torami, właśnie. Już na peronie w Warszawie okazało się, że wybrany przez nas pociąg zabierze w podróż szczególną grupę pasażerów – ludzi kultury i sztuki zmierzających do Wrocławia na Europejski Kongres Kultury. Nie wiedzieć właściwie czemu, poczuliśmy się sprowokowani tym faktem i zrazu pojawiło się pytanie, czy ludzie kultury mogą zachowywać się niekulturalnie? Postanowiliśmy sprawdzić to w praktyce i niezwłocznie zajęliśmy miejsca w wagonie restauracyjnym. Otóż wielu innych ludzi kultury wpadło na ten sam pomysł i jak się zaraz okazało, żeby kulturalnie spożyć w pociągu poranną jajecznicę, trzeba być nie tylko kulturalnym, ale też szybszym od innych. Tym wolniejszym pozostało niekulturalne wyczekiwanie na stojąco nad naszymi głowami, co rzecz jasna sprowokowało nas tym bardziej do przeciągania konsumpcji.

W tym miejscu dygresja godna zapamiętania. R. słusznie zauważył, że gdziekolwiek pojawią się ludzie kultury – choćby w pociągu – pierwsza rzecz którą robią, to znalezienie kawiarni. Jakoś bez kawiarni życie ludzi kultury nie jest w stanie posuwać się do przodu, o Wrocławiu nawet nie wspominając.

Czy człowiek kultury może być chamem? Czy wolno jest mu w ogóle być kimś innym niż jest? I myśleć coś innego (niekulturalnego) niż mówi? Albo odwrotnie? Przy stoliku pojawiła się koleżanka E., próbując w niekulturalny sposób przegonić nas od stolika, my jednak w równie niekulturalny sposób odmówiliśmy. W końcu i tak się przysiadła, a my dowiedzieliśmy się, że dostała właśnie nową pracę w telewizji. Szczerze gratulowaliśmy, ale ona zwierzyła się, że jej zdaniem wygrała casting tylko dlatego, że przed kamerą postanowiła udawać kogoś innego, a konkretnie siebie, ale nie w wersji codziennej, ale takiej, o jakiej marzy, żeby była.

Kiedy w końcu wieczorem i my znaleźliśmy się w kuluarach kongresu (w kuluarach, czyli tam gdzie są wszyscy, czyli tam gdzie jest bar) okazało się, że świat kultury pełen jest ludzi kulturalnych inaczej. Oto kolega M., dyrektor dużej publicznej galerii, pasjami skupuje części rowerowe i hobbystycznie składa rowery, a jego gabinet dyrektorski – co stwierdziłem naocznie – pełen jest rowerowych akcesoriów: ram, siodełek, kół, opon etc. To nie tak może oczywiste ze względu na sprawowaną funkcję, zajęcie dyrektora ma wszak istotne, społeczne znaczenie. M. po koleżeńsku złożył już rowery wielu innym ludziom kultury, artystom i kuratorom, a teraz szykuje również wystawę poświęconą rowerom. Tym samym, szczęśliwie, to co jest pasją, staje się też częścią jego pracy.

Tymczasem, niestety, kultura nasza obfituje raczej w mniej krzepiące przypadki rozdwojenia tożsamości. Oto kolega W., aktywny i ceniony projektant graficzny, oświadczył zgorzkniałym tonem, że już nie wierzy w zawód projektanta ani w sens swojej pracy, a klientom zgłaszającym się doń z prósbą o zaprojektowanie plakatu odradza wręcz ich druk, tłumacząc, że są zbyteczne i nikt ich nawet na ulicy nie dostrzeże.

Jeśli ktokolwiek miałby więc wątpliwość (tak jak pewien wrocławski taksówkarz, niekulturalnie wypytujący nas „co tam się dzieje?!”), czemu służą takie wydarzenia jak Kongres Kultury, w dodatku Europejski, oto jest odpowiedź: to tu, w jego kuluarach (czyli wiadomo gdzie), nasza kultura się radykalizuje. To tu ludzie kultury nabierają odwagi, żeby wreszcie powiedzieć, co naprawdę myślą.

Wszakże niektórzy dokonali ostatnio podobnego coming out, nie czekając nawet na rozpoczęcie obrad kongresu. Przypomnijmy: redaktor działu sztuk wizualnych poczytnego i uchodzącego za kulturalny tygodnika „Polityka”, zamiast relacji, choćby krytycznej, z tegorocznego Biennale Sztuki w Wenecji, opublikował artykuł, w którym podał dziesięć powodów, dlaczego nie pojechał na tę jedną z dwóch najważniejszych cyklicznych wystaw sztuki współczesnej. Otóż z tego porażającego szczerością tekstu można się dowiedzieć m.in., że redaktor nie pojechał na Biennale, bo nie dość, że taka ilość sztuki w jednym miejscu go męczy, to co gorsza zupełnie przerasta go jej zrozumienie, tym bardziej, że nie chce mu się czytać katalogów, a sama sztuka jest po prostu brzydka. Szczęśliwie, co należy szczerze docenić, czytelnikom „Polityki” takie rozterki poznawcze zostały oszczędzone – teraz wiedzą już na pewno to, co wcześniej tylko przeczuwali – ich redaktor od sztuki zwyczajnie sztuki nie lubi, nie zna się na niej, ona go po prostu męczy. Szanowni Państwo, drodzy czytelnicy, prawda, choćby niekulturalna, jest w tym przypadku lepsza od najbardziej choćby kulturalnego kłamstwa.

Oczywiście, to niezwykłe wystąpienie nie pozostało bez echa. Na łamach „Gazety Wyborczej” rozpętała się obszerna polemika, która szczęśliwie i szybko zboczyła z tematu nieszczęśliwego redaktora na sprawy sztuki. Otóż znowu – tylko pozornie. Pani T., znana krakowska galerzystka, w swoim obszernym wywodzie, w jego kulminacyjnym miejscu zapytuje dramatycznie, dlaczego nowo otwarte krakowskie muzeum sztuki współczesnej nie kupuje od niej prac do swojej kolekcji? Nie wszyscy zrazu zrozumieli to proste przesłanie, bo T., w swym zapamiętaniu zapomniała wyjaśnić, że o to właśnie chodzi, że artyści, o których się upomina, to filary jej handlowej oferty. Riposta była szybka, kolega K., krytyk sztuki, napisał wprost, że T. „powinna wykazywać się pewną powściągliwością w ferowaniu ocen, bo jest graczem na rynku sztuki”. Otóż ja nim również jestem i chciałbym niniejszym zaprotestować przeciwko takim sugestiom. Każdy, nawet człowiek kultury – odkryjmy wreszcie karty – ma prawo bywać niekulturalnym, a więc mówić i pisać to, co naprawdę myśli. Wszak sam, będąc osobą dorosłą, ponosi konsekwencje swoich sądów i zachowań.

Sprawa jest niestety bardziej złożona, bo artykuł taki, jak ten napisany przez T. (a potem jeszcze kolejny w podobnym tonie na koniec dyskusji), nigdy nie powinien się ukazać na łamach gazety roszczącej sobie ambicje kreowania opiniotwórczej dyskusji. Redakcja, publikując bez stosownego komentarza tekst T., w istocie wprowadziła wielu czytelników w błąd. Nie znając środowiskowych niuansów i zależności personalnych, mogli oni opinie galerzystki zrozumieć opacznie – nie jako promocję zaangażowanego i przekonanego (słusznie) o wartości (również materialnej) swego towaru handlowca, ale jako spór o wartości (czysto) symboliczne.

Z tego płynie taka nauka – i teraz wszystko staje się jasne – że warto chodzić do kawiarni, wręcz trzeba, jeśli chcemy trzymać rękę na pulsie kultury. W kawiarni, w kongresowym barze z wódką, czy nawet w wagonie restauracyjnym można się dowiedzieć, kto jest kim i o co komu naprawdę chodzi. Bo w tych miejscach prowadzi się rozmowy niehigienicznie twarzą w twarz, a często i po chamsku, żeby odreagować to, co i jak dysktuje się na łamach kulturalnej prasy. Niestety i ten, ostatni być może bastion wolności sztuki i kultury, jest coraz bardziej zagrożony. Kulturalna prasa w swoim samobójczym i niekomercyjnym dążeniu do prawdy, też przecież chce być niekulturalna! Piszmy szczerze i dyskutujmy! A gdyby ktoś nie wychwycił tej ekscentrycznej tęsknoty z publikowanych na jej łamach tekstów, wystarczy spojrzeć na okładkę – „Polityka” nr 31 z dn. 27.07.2011. Cóż to za kulturalny pan spogląda na nas z półki w kiosku? Ach, to przecież pan B., który właśnie podbił serca redaktorów poczytnego polskiego tygodnika swoim cokolwiek niekulturalnym zachowaniem na pewnej wyspie w Oslo, dajmy go na okładkę!

Wysiedliśmy z R. na dworcu we Wrocławiu i z uwagi na trwający właśnie projekt „Polska w budowie”, skierowano nas do miasta okrężną drogą. W ten sposób ominęliśmy napis „Dobry wieczór we Wrocławiu”, który tak bardzo chcieliśmy tego dnia zobaczyć. Chamstwo!

 Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).