Jeszcze 2 minuty czytania

Łukasz Gorczyca

DOBRY WIECZÓR:
Adrenalina, bibliofil i gęsi

Łukasz Gorczyca

Łukasz Gorczyca

Dobry wieczór, pogodny zmierzch, miły upadek. Pozytywny snobizm – jakoś nigdy nie dowierzałem, że coś takiego istnieje i może kształtować ludzkie odruchy z pożytkiem dla dobra ogółu. Na przykład kolekcjonerstwo. Kierują nim głębsze niż snobizm, czasem wręcz fizjologiczne pobudki. Poważne kolekcjonerstwo wymaga nie tylko pasji, ale i wyrzeczeń – slogan znany nie od dziś. Literatura przedmiotu obfituje w laurki wystawiane kolekcjonerom i zaangażowaniu, z jakim gromadzili swoje cenne zbiory, które często potem zasilały publiczne, muzealne zasoby. Kolekcjoner zalicza się więc do postaci o raczej pozytywnych konotacjach i w Polsce szczególnie skłonni jesteśmy wręcz ubolewać nad zbyt małą liczbą tych może czasem nieco obłąkanych, ale przecież, summa summarum, społecznie pożytecznych jednostek.

Owszem, czasem zdarzają się czarne owce, postaci zmotywowane bardziej perspektywą szybkiej sławy i prestiżu niż faktyczną jakością zbioru. Głośna była w latach 90. sprawa kolekcji Porczyńskich i tego, co faktycznie zawierał hojny dar kolekcjonerów dla ojczyzny. W tamtej dyskusji, jak i wszystkich innych rozważaniach na temat rozmaitych osiągnięć kolekcjonerskich, jakoś mniej mówi się o codziennych, osobistych rozterkach zbieraczy, w tym i o wyrzeczeniach właśnie. Nie wszyscy kolekcjonerzy to osoby zamożne, a historiografia kocha szczególnie tych, którzy do wielkich zbiorów doszli skromnymi środkami, np. dysponując jedynie standardowymi poborami nauczycielskimi. Używając współczesnych kryteriów wartościowania, można powiedzieć, że takie kolekcjonerstwo to sztuka, prawdziwa sztuka.

Warszawski kolekcjoner-bibliofil Jan Michalski, który przed wojną zgromadził największy i najcenniejszy księgozbiór prywatny poświęcony literaturze polskiej, był właśnie skromnym nauczycielem i wizytatorem szkolnym. (Na marginesie – och, jak bardzo szczęśliwi byliby dziennikarze, gdybym na ich powtarzane uparcie pytanie „kim są współcześni kolekcjonerzy?”, mógł szczerze i bez wahania odpowiadać: „to nauczyciele, pracownicy wyższych uczelni, studenci”.) Choć zbiór Michalskiego przetrzebiony został w trakcie Powstania Warszawskiego z największych cymeliów i tak stanowi do dziś podstawę biblioteki Instytutu Badań Literackich PAN. Tak się szczęśliwie składa, że ów zasłużony człowiek spisał swoje wspomnienia, przybliżając nam nie tylko całe barwne spektrum antykwariuszy, handlarzy, zbieraczy i bibliofilów, z którymi zetknął się w czasie swojej ponad 50-letniej praktyki kolekcjonerskiej, ale również opisał obowiązujące w tym środowisku – od schyłku wieku XIX po połowę XX – codzienne praktyki. Książka Michalskiego mówi wiele o wyrzeczeniach. Przede wszystkim uświadamia wreszcie, o jakie konkretnie wyrzeczenia chodzi. I tu zaskoczenie – nie finansowe, ani te rodzinne są najcięższe. Najtrudniej, chociaż trzeba, poradzić sobie z wyrzeczeniami natury etycznej.

Jeszcze przed odzyskaniem niepodległości jednym z podstawowych źródeł pozyskiwania rzadkich i starych druków bibliofilskich były biblioteki klasztorne i przykościelne. Wytrawni zbieracze chętnie takowe odwiedzali, właściwie z jednym tylko zamiarem – zdobycia nowych okazów do swoich kolekcji. Michalski z trudno skrywaną ekscytacją opisuje ten proceder:

„Z nabytym podczas poszukiwań spokojem zapytuję, czy mógłbym tę książkę wypożyczyć. Gdy pochopnie się na propozycję zgodzono, aby kwestię postawić jasno, bo nie podzielałem praktyk ode mnie znakomitszych bibliofilów, zapytałem znów, że chcę pożyczyć książkę na takich warunkach, że nigdy jej nie zwrócę. I na to zgodzono sie ku wielkiej mojej radości”.

Na czym polegały praktyki „znakomitszych bibliofilów”? Znajomy Michalskiego, Zygmunt Wolski, podczas wizyty w bibliotece klasztornej na warszawskich Bielanach zapytał zrazu niewinnie, czy można z niej wypożyczać lub nabywać książki. „Broń Boże! Reguła zakonna nie pozwala. Jedynie można ukraść, jeżeli się uda” – brzmiała odpowiedź. Kolekcjoner przystąpił więc do dzieła: „powtykał mniejsze formaty, gdzie mógł, pod garderobę, do kieszeni [...] wreszcie z większego formatu książek związał pokaźną paczkę i wyrzucił przez okno [...]. Gościnni zakonnicy proszą go na posiłek, ale Wolski, choć diabelnie głodny, skrępowany w ruchach, obawiający się losu paczki, wymawia się, pędzi z klasztoru i nareszczie oddycha spokojnie: paczka leży; wyprawa się udała”.

Tenże Wolski, podczas pierwszego posiedzenia Towarzystwa Opieki nad Zabytkami Przeszłości, w prosty sposób tłumaczył bibliofilski brak skrupułów wobec cudzej własności: „Przede wszystkim należałoby zwrócić na to uwagę, aby księża nie ucierali sobie zadków kartami z inkunabułów i cennych rękopisów...”. Święta racja, dobry wieczór, pogodny zmierzch, miły upadek.

Pretekstu do przypomnienia wspomnień Michalskiego dostarczył mi Piotr Rypson, który opublikował właśnie książkę pod zapadającym w pamięć tytułem „Nie gęsi. Polskie projektowanie graficzne 1919-1949”. To dzieło z gatunku tych, które otwierają oczy na rzeczy wcześniej nie dostrzegane, a zarazem pobudzające bibliofilskie instynkty. Podczas niedawnego spotkania autorskiego z okazji wydania tej pozycji, Rypson podzielił się smutną obserwacją. Otóż zbierając materiały do książki i odwiedzając w tym celu również biblioteki publiczne, spostrzegł, że zniknęło z nich sporo cennych, przedwojennych awangardowych druków, które w tychże zbiorach były jeszcze kilkanaście lat temu, kiedy pracował nad poprzednimi publikacjami poświęconymi książkom artystycznym i awangardowym właśnie. Cóż takiego się wydarzyło? Druki tego typu stały się w międzyczasie (również dzięki pracom Rypsona!) poszukiwanymi obiektami kolekcjonerskimi, licytowanymi na aukcjach bibliofilskich za niemałe pieniądze. No cóż, widocznie stały się nagle gdzieś indziej bardziej potrzebne, gdzieś indziej bardziej pożądane niż w publicznej bibliotece. Na pierwsze strony gazet trafiają tylko najbardziej spektakularne zdarzenia tego typu, jak na przykład wyniesienie przed kilkunastu laty z krakowskiej biblioteki PAN pierwodruku „O obrotach sfer niebieskich” Kopernika. Z kolei kilkanaście starodruków ukradzionych z Jagiellonki odnalazło się szybko w niemieckich i angielskich domach aukcyjnych.

Tradycja kreatywnego bibliofilstwa nie ginie, znajduje wręcz godnych kontynuatorów. Być może mamy dziś do czynienia z poprawą obyczaju wśród kolekcjonerów, skoro to nie oni sami, jak niegdyś, wynoszą białe kruki z bibliotek, lecz czynią to za nich skuszeni wizją zysku pośrednicy. W istocie jednak nie ma się z czego cieszyć, bo to po prostu przejaw postępującej „profesjonalizacji” branży i wzrostu hipokryzji w środowiskach kolekcjonerskich, która w coraz bardziej doskonały sposób maskuje to, co jest istotą pasji zbierackiej – dążenie za wszelką cenę do zdobycia brakujacych okazów, adrenalina jaka towarzyszy poszukiwaniu i pozyskiwaniu kolejnych obiektów. Skądinąd wiadomo, że nie ma większego dramatu dla kolekcjonera niż kompletny, skończony zbiór. A jeśli wierzyć ludowej mądrości, że w przyrodzie nic nie ginie, to przecież jasne, że powiększanie jednych zbiorów musi nieodwołalnie równać się pomniejszaniu innych – w mniej lub bardziej etyczny sposób. Ale kolekcjonerzy nie gęsi – poradzą sobie i z tak postawionym wyzwaniem. Książki na szczęście żyją dłużej niż ludzie i – zupełnie jak drób w zagrodzie albo planety, o których pisał Kopernik – krążą w kółko, w końcu wrócą więc również do bibliotek. Najpewniej wówczas, kiedy ich kustosze, podążając tropem zbieraczy i bibliofilów (oraz publikacji Rypsona!), szczerze docenią wartość tych książek. Tylko natura (ludzka) mogła wymyślić tak perfekcyjny sytem.

 Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).