Jeszcze 2 minuty czytania

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

KULTURA 2.0:
Jak przeżyć atak zombie. Poradnik dla osób kulturalnych

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

Uwaga! To nie jest wpis na temat ACTA. Inspiracją dla niego są wyniki badania zaprezentowane w raporcie, który nie jest raportem o  piractwie.

Z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, że czytelnicy dwutygodnik.com to osoby interesujące się kulturą (to nie lizusostwo – chodzi o tematykę) i korzystające z internetu (osoby, które z Sieci nie korzystają i czytają ten tekst np. z otrzymanego w ramach nieformalnej cyrkulacji treści wydruku, prosimy o zamieszczenie komentarza pod tekstem drogą listową). Prawdopodobnie więc materiały, które czytają, oglądają czy słuchają, zdobywają nie tylko je kupując – także pożyczając, ale również: zdobywając je w Sieci.

Ostatnie tygodnie pokazały, że losy tego zdobywania mogą być w przyszłości różne. Czytelnicy są bowiem wystawieni na atak zombie – przedstawicieli nie całkiem jeszcze martwych, ale już niezbyt energicznie poruszających się przemysłów kultury, które nie chcą się dostosować do nowych realiów. Nie będziemy tu jednak szlachetnie marszczyć brwi i grozić zombie paluszkiem – bo wiemy z filmów, że to nie działa. Co robić, gdy atakują zombie? Najlepiej biec w stronę wzgórz, szukać bezpiecznego schronienia z dala od bieżącego kulturowego mainstreamu, w którym roi się od zombie.

Chowamy się więc w kulturowym schronie, i „koszmarny sen budzi nas nad ranem, […] śni nam się że przestał istnieć serwis YouTube”. Jednak to, co dla Krzysztofa Vargi było złym snem, w świecie apokalipsy zombie jest rzeczywistością, w której trzeba jakoś żyć. Jak przeżyć, skąd brać kulturowe pożywienie? Włączamy światło, rozglądamy się dookoła, i odkrywamy, że skryliśmy się w domenie publicznej, zasobie wspólnego dziedzictwa, do którego prawa autorskie wygasły. Ewentualnie – w niewielkich enklawach treści, których autorzy zrezygnowali z zastrzeżenia sobie wszelkich praw do dzieła. A więc w miejscach, których nie dotyczą dyskusje o kradzieży, i którym nie grozi nagłe wyłączenie ze względu na naruszenia czyichś praw.

Czy domenę publiczną da się polubić? I czy da się przeżyć na domenie wyłącznie? Na początku pachnie mocno stęchlizną, a lista „top 10” zniechęca: „Pan Tadeusz”, „Krzyżacy”, „W pustyni i w puszczy”, „O krasnoludkach i sierotce Marysi”… Gdy Eileen Simpson i Ben White grali w Warszawie DJ set z utworami tylko z domeny publicznej, racząc słuchaczy swingiem, bluesem i boogie woogie, kierownictwo modnej klubokawiarni miało ich podobno poprosić, by przestali straszyć klientelę (nie widzieli zapewne zombie przyklejonych z drugiej strony do szyb). Ale to tylko pozory i złe wrażenia pozostałe po przymusowym tuczeniu klasyką w szkole. Dieta na czasy, w których rządzą nieumarli, nie musi być wcale oparta na nieświeżych produktach. Wiele z nich jest świetnie zakonserwowanych. Smakują lepiej i są bardziej pożywne od dopiero co uprażonego popcornu.

Domena to tak naprawdę rozsiane na obrzeżach kulturowych metropolii przestrzenie pełne osieroconych utworów i niezliczonych nisz. To miejsca dla poszukiwaczy, detektywów i speleologów. Dla tych, którzy wiedzą, że znajdą tam wiele skarbów – i choć ich reklam nie znajdziecie na pierwszych stronach gazet, możecie czuć się tam bezpiecznie. Open Knowledge Foundation opublikowała dla takich właśnie poszukiwaczy, którzy mają już dość nerwowego rozglądania się podczas posiłku (fatalnie wpływa na trawienie!) i wiecznego strachu przed zombie, czy nawet ich dekapitacji (to też nie jest przyjemne), specjalną mapę. Ułatwia ona znajdywanie ciekawych zasobów w domenie publicznej, wymieniając dwa pewne adresy: blogi BibliodysseyRes Obscura. Pierwszy z nich udowodnił, że zasoby domeny są na tyle seksowne, że mogą zapełnić elegancki album, do położenia na stoliku kawowym. Głodnym polecamy z kolei najpopularniejsze dzieło z polskich bibliotek cyfrowych, Compendium ferculorum (albo zebranie potraw).

Z filmów wiemy, że jedną z tras, którą podążają uciekający przed zombie, jest zazwyczaj droga do zorganizowanej przez rząd bazy wojskowej. Takie bazy powstają też w domenie publicznej – nie wyłączajcie więc nasłuchu i szukajcie informacji o tym, gdzie powstają nowe kryjówki. Nasze trzeszczące radio niedawno podało, że część swoich, zbudowanych za publiczne pieniądze gigantycznych baz, otworzą dla cywili TVP i Ministerstwo Kultury. Rewolucyjny duch udziela się też pojedynczym prywatnym rezydencjom, które coraz częściej obiecują przegonić zombie i dać, choćby tymczasowe, schronienie potrzebującym. Tym samym dołączą do sporych, znanych już miasteczek, które bezpiecznym ostrokołem otoczyli sami obywatele – ze stolicą w archive.org.

Trudno nie zauważyć, że w tych wszystkich zbiorach dominują produkcje przynajmniej sprzed kilkudziesięciu lat – tak jednak skonstruowane jest prawo autorskie. Świat po ataku zombie jest więc światem, w którym dominuje moda retro. Na chwilę obecną granicę wytyczają lata 40. XX wieku. Odpowiedzią na zombie jest więc kulturowe bikiniarstwo. Pożywką – klasyka. Patentem na nowy hit – sięganie coraz bardziej w przeszłość, i w coraz głębsze nisze, licząc, że odkurzy się coś, co chwyci. Bowiem tylko pozornie uwielbiamy nowe. Jak słusznie zauważył Marshall McLuhan, jedziemy do przodu stale patrząc w tylnie lusterko. A nasz dizajn, ubrania, meble, poglądy, sposoby żywienia się i lektury są rodem nie z tego wieku, tylko z dalszej lub bliższej przeszłości.

I choć zagrożenie ze strony zombie nie wydaje nam się przesadnie duże, i choć mamy nadzieję, że potencjalne żywe trupy przystosują się do zmian ekosystemu – a nie będą zmieniać go wyłącznie pod kątem swoich oczekiwań – to przecież nie jest to scenariusz całkiem nierealny. Przypowiastka o schronie domeny wolnego od zagrożeń zombie apokalipsy pokazuje, że jest jeden prosty patent na redukcję „piractwa”: przenoszenie utworów do domeny. Każdego roku w cudowny sposób podatny na piratowanie zasób staje się nagle dobrem wspólnym. Bez protestów twórców, bez pogłosek o krążących po okolicy żywych trupach. Proces jest równie naturalny, jak opadanie liści z drzew jesienią i zakwitanie roślin wiosną. Zagorzali miłośnicy domeny wypatrują kolejnych tytułów niczym ornitolog ptaków wracających z ciepłych krajów (wydawcy klasyki zapewne też). Z tym, że specyfika rozwoju technologii w połowie zeszłego wieku powoduje, że dziś w domenie są niemal wyłącznie książki – co się wkrótce zmieni, gdy wygasać zaczną prawa do spuścizny pokoleń audiowizualnych. Choć i teraz daje się coś wyszperać.

Pytanie tylko, czemu cykl musi trwać tak długo – zazwyczaj 70 lat po śmierci twórcy (proste ćwiczenie na wyobraźnie: gdzie będziesz, gdy do domeny trafią wiersze Wisławy Szymborskiej?). Dynamicznie definiowana domena zamiast prostej miary czasowej stosowałaby kategorię uwagi – gasząc prawa do utworów zapomnianych. Tak, by przerzucenie ich z obiegu rynkowego do nieformalnego dawało im drugie życie. Alternatywą jest pożarcie przez zombie.

Równocześnie jednak widać, że – choć zabrzmi to ironicznie – świat, w którym osoby, które za dostęp do treści niespecjalnie chcą płacić, skazane będą na korzystanie z kulturowych „staroci”, wcale nie musi być horrorem. Klasyka z domeny publicznej jako temat dyskusji licealistów. Eksperymentalne projekty jako coś, o czym rozmawiają ludzie zmęczeni telewizją. Nowości jako marginalna nisza. W sumie – dlaczego nie? A jeśli nie wiecie od czego zacząć, to polecamy nieśmiertelną „Noc żywych trupów”. Ku przestrodze.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).