SAM NIE WIEM: Mamy to!
Do Berlina dotarły mrozy, ale tylko winny się tłumaczy. Po prostu: siedzimy z J. w niemieckim mieszkaniu i oglądamy polską telewizję. Nie możemy się oderwać, przykuła nas do laptopa charyzma jednej gwiazdy. Niespodzianka: nie jest nią ani detektyw Krzysztof Rutkowski, buraczany specjalista od ogórkowych metafor, który dobrze czuje się w swojej skórze chyba tylko na konferencjach prasowych, gdy ma za sobą kilku umięśnionych w czarnych kominiarkach, a na nosie ciemne okulary; ani elegancki jak zawsze Piotr Kraśko, który znowu wykonuje misję niemożliwą i niebezpieczną – tym razem ratując publiczne wiadomości.
Oglądamy Magdę Gessler. Jej „Kuchenne rewolucje” to jeden z najlepszych seriali o nowej Polsce, jaki kiedykolwiek powstał.
„Słynna restauratorka i kreatorka smaków”, wyraźnie kreowana przez ludzi telewizji na superbohaterkę (zatrzymującą w czołówce programu hufiec pędzących w kierunku jej serca noży), jeździ po Polsce w odpowiedzi na wołanie o pomoc. Odwiedza duże miasta, średnie miasta, ośrodki wypoczynkowe, jest nawet w stolicy. Przybywa taksówką, saniami na kółkach, zwykłym samochodem, czasem rikszą. Ze sobą ma jedynie parasol, a i to nie zawsze. Cel jej podróży jest różny i różnie wygląda: są knajpy, zagrody, restauracje, bufety i budy. Jedne miejsca wyglądają jak stodoły, drugie jak małe klitki, w jednych błyszczy stal nierdzewna, w drugich rządzą koty. Wszędzie jednak jest tak samo duszno i nigdzie nie ma gości.
Pani Magda najpierw wchodzi i prosi o kartę, nawet na nią czasami nie może się doczekać. Potem przychodzą kelnerki. Jedna z nich na pytanie gościa: jaki typ kuchni państwo serwujecie, odpowiada: dziczyzna. Po kelnerkach wjeżdżają dania, najczęściej katastrofa. Niedosmażone, przesolone, poronione i niesmaczne. Zupy zrobione z proszku i steki wypieczone na zmiękczaczu, kupne pierogi i garmażeryjne krewetki. Cielęcina z kurczaka, carbonara po bolońsku.
Gdy restauratorka rozpoczyna degustację, właściciele najczęściej niecierpliwie ją obserwują. Nie dziwię im się, pani Magda robi prawdziwy teatr. Co chwila wstrząsają nią torsje, czasami udaje, że zasypia, bez przerwy przeklina, zdarza jej się coś wypluć na serwetkę. W tym czasie w kuchni kucharze i kucharki odchodzą od zmysłów; zaczynają się fajki na zapleczu, zaczyna się stres.
Po próbie smaku w telewizji pewnie idą reklamy, a u nas na komputerze od razu rozpoczyna się drugi dzień – dzień zapoznania się z załogą, zazwyczaj za dużą. Gdyby patrzeć na Polskę z perspektywy „Kuchennych rewolucji” można by dojść do wniosku, że nikt w tym kraju nie przepada za pracą, wszyscy natomiast są mistrzami nudy. Kelnerki wspierają się na blatach, kucharze dłubią za paznokciami, wszyscy palą (widocznie to nie tylko ze stresu), palą i piją – co poniektórzy po piciu idą spać na pięterko.
Restauratorka szybko wie, kto jest najsłabszym ogniwem, a kto zgniłym jabłkiem. Raz wszystko jest po prostu winą systemu, innym razem niezdrowej ambicji synowej, zdradliwej przyjaciółki, psychopatycznej matki, warszawskich cwaniaków. Czasami jest naprawdę źle, jak grochem o ścianę, innym razem wszyscy energicznie biorą się za siebie. Jest tak, i tak. W „Kuchennych rewolucjach” jest wszystko – takiej galerii postaci nikt by chyba nie wymyślił.
Formuła programu może i jest zbyt sztywna, może prowadząca pokłada zbyt duże zaufanie w ćwiczeniach integracyjnych (nie jestem aż tak bardzo bezkrytyczny i nie wierzę, że wyścigi drezyną czy wspólne zbieranie jabłek może zintegrować na nowo ludzi, którzy przed chwilą chcieli sobie powykłuwać oczy), może czasami jest zbyt pańska, jednak człowieka zawsze coś tu zaskoczy. Raz ilość brudu na blacie, raz lep na muchy rozwieszony nad kuchnią, raz pijany właściciel, raz jakaś narzeczona, która mówi, że chce być więcej niż barmanką, chociaż nawet margarity nie potrafi przyrządzić. Co chwila można też liczyć na szaleństwa języka, ktoś mówi o „brudzie produkcyjnym”, prowadząca rzuca też swoje zabójcze frazy: „Żeby był Meksyk w kuchni musi być Meksyk na talerzu, a tu jest Białystok”. Jednak ani perwersyjna przyjemność z podpatrywania tego, z czego jemy to, co jemy, ani lingwistyczne nowatorstwo, ani bezczelność prowadzącej, której zdarza się jednemu kucharzowi wyrzucić niezdrowy makaron na głowę, a drugiemu zwyczajnie nawrzucać, nie przesądzają o niezwykłości tego programu.
Doceniam słuszne rady Magdy Gessler mówiącej: „nie da się, żeby klient był zadowolony, było szybko i kuchnia się nie napracowała”, doceniam jej pomysły na odświeżenie wystroju, choć nie wszystkie mi się podobają, intrygują mnie niektóre z przepisów kulinarnych, zawsze niecierpliwie czekam na koniec rewolucji i na to, by restauratorka powiedziała do kamery sakramentalne: „mamy to!”.
Najciekawsza w „Kulinarnych rewolucjach” jest jednak zdolność Polaków do urządzania sobie przedziwnych enklaw na ziemi, rządzących się swoimi prawami, które coraz bardziej obracają się w ruinę, a mimo to ciągle trwają i to, że jedna osoba, która przychodzi z zewnątrz (przychodzi z telewizji) i która przecież nie robi żadnych rewolucji, może je uratować od zagłady. Czasami po prostu zmuszając właścicieli, by otworzyli w swojej knajpie okna.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).