Jeszcze 2 minuty czytania

Goran Injac

TRZECIA PRZESTRZEŃ:
Kunst ist Kapital

Goran Injac

Goran Injac

Nie ufam ludziom, którzy w warunkach Europy Wschodniej czy Środkowej, czy jak inaczej nazwiemy tę przestrzeń (w zależności od tego, jaką mamy podstawę geopolityczną i do której części Europy chcemy się zbliżyć) wybrali zawód polityka. Bagaż 50 lat totalitaryzmu plus chaos, nędza, kradzież i korupcja czasów transformacji zrobiły swoje. 20 lat „normalności” to za mało, by tym wszystkim krajom udało się zbudować przejrzystą „kulturę polityczną” – taką, w której lepiej albo gorzej ubrani urzędnicy państwowi nie będą budować kariery politycznej na prostej zasadzie: zatrudnij pół rodziny i najlepszych kumpli, kup za kredyt (niedostępny reszcie obywateli) mieszkanie w stolicy, wykorzystując pieniądze i znajomości partyjne poślij dzieci do najlepszych szkół, na podstawie stażu partyjnego złap jakieś miejsce w dyplomacji.

Moją nieufność potwierdza fakt, że w każdym z tych państw partie polityczne rzeczywiście walczące o prawa obywateli – tych małych, biednych ofiar niedziałającej służby zdrowia, funduszu emerytalnego, kolei państwowych, praw autorskich itd., targetów reklam i innych ściem – zajmują marginalne miejsce zarówno w dyskursie publicznym, jak w instytucjach państwowych.

Zresztą nie ma się co na ten temat rozpisywać. Wszyscy wiemy, jak wyglądają lokalne, „decydujące o naszym życiu codziennym” struktury władzy. Dlaczego więc w strukturach „wyższych” sytuacja miałaby wyglądać lepiej? Wgląd w jej mechanizmy jest tylko mniej dostępny.

Ile razy widzieliście nauczycielkę fizyki na stanowisku „pani od spraw kultury” w Waszym mieście? Ile razy pan po Wyższej Szkole Turystycznej w Kopytkowie (kierunek Ochrona Środowiska) dostawał w swoje ręce moc decyzyjną i fundusze, i zarządzał życiem kulturalnym Waszego regionu? Czy komukolwiek z nas musiał się tłumaczyć, ile i na co wydaje? Ile razy rada składająca się z kilku urzędników rozdzielała środki finansowe i wybierała dyrektorów instytucji kultury, w żadnej z tych instytucji nigdy wcześniej nie będąc? Ile razy inny pan (kolega tego pierwszego pana z Wyższej Szkoły Turystycznej, tylko tym razem absolwent kierunku Turystyka Górska) nasze podatki kierował nie do teatru, a na publiczne, zalewane piwem grille, które nazywał, a jakże, „Promocja kultury miasta”? Oglądamy to wszystko codziennie. Nie wiem, dlaczego potem nagle dziwimy się, kiedy urząd marszałkowski jakiegoś regionu postanawia zwolnić wszystkich dyrektorów teatrów i zatrudnić – a tak naprawdę wymyślić – nową kastę urzędniczą pod nazwą menadżerowie teatralni.

Teatr to jeden z najbardziej rozpoznawalnych w świecie „produktów eksportowych” kultury polskiej. Jest to fakt, którego nie zdoła podważyć nawet niekłamana „radocha” obywateli na wcześniej wspomnianym publicznym grillu (według lokalnej terminologii – to synonim „imprezy kulturalnej”). O silnych polskich menadżerach kultury i ich międzynarodowej sławie jakoś nigdy dotąd nie słyszałem. Chyba, że w tej sprawie jestem ignorantem.

Wyobraźcie sobie silnych legnickich, rzeszowskich, kieleckich, wałbrzyskich menadżerów kultury, którym niesprawiedliwość w podziale miejsc dyrektorskich nie pozwoliła do tej pory zaprezentować swoich fantastycznych umiejętności zarządzania. Tyle w siebie inwestowali. Prywatna Wyższa Turystyczna, kierunek Dyrektorowanie – diabelnie droga. Potem praktyka w organizowaniu imprez kulturalnych w Gnieźnie. Tyle potu i trudu, żeby „zmenadżerować” Dni Folkloru pod Prudnikiem. Brak infrastruktury, problemy w komunikacji, budżet, wypłacalność, rozliczanie i zaliczanie...tyle lat praktyki w byciu posłusznym, uległym, tyle wyczerpujących kontaktów z „panią od kultury”, „panią od turystyki”, „panią od promocji”...tyle tych rąk do wycałowania!

W końcu doczekali się swojej szansy. Mogą wreszcie zarządzać jakimś porządnym, własnym  podwórkiem, teatrem na przykład. Zadbać o to, by artyści się ogarnęli, żeby zamiast jakieś cuda uprawiać, wzięli się nareszcie do grania, klasykę po bożemu zaczęli robić, pieniądze zarabiać. Może nawet przerwy (bo w tych sztukach czasami zdarzają się jakieś tam przerwy, które każdy porządny menadżer postrzega tylko i wyłącznie rynkowo, czyli jako dziury w budżecie) wykorzystać na reklamę. Aktorzy, zamiast marnować czas i palić te papierosy w nielegalnych palarniach, będą śpiewać, tańczyć i głośno wykrzykiwać: Giusseppeeeee! Dr Oetker na pewno zasponsoruje.

Można też, wykorzystując przestrzeń teatru, „zmenadżerować” prezentację gospodarki lokalnej. Przecież syn kolegi, też Wyższa Turystyczna (ta sama, droga jak diabeł) firmę prowadzi i ucieszy się, jeśli jego ulubiona aktorka trochę się rozbierze i pokaże „osiągnięcie artystyczne”, za które on zapłaci. Teatr też może być źródłem kapitału.

Kiedyś, w byłym systemie każda instytucja miała „na stanie” osobę odpowiedzialną za poprawność ideologiczną. Menadżera, który dbał o to, żeby taka instytucja ideologicznie się opłacała. Nie traciła treści. Nie błądziła. Teraz, w nowych czasach ten nowy gatunek menadżera ma robić to samo. Różnica tylko w tym, że ideologia się zmieniła. Teraz panuje Bóg-Rynek, zasada pieniądza, o którym wciąż nam się mówi, że jest ponadideologiczny, że ma wyłącznie konkretną wartość, że nie towarzyszy mu żadna kategoria „abstrakcyjna”. A wyszło na to, że jednak wiarą w niego ktoś musi się zaopiekować.