Jeszcze 2 minuty czytania

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

KULTURA 2.0:
Koniec WWWędkowania

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

W opublikowanym w roku 1996 w „New York Timesie” (i zamieszczonym w niedawno wydanym zbiorze „Distrust This Particular Flavor”) tekście „Sieć to strata czasu”, William Gibson zastanawia się nad swoją fascynacją przeglądaniem stron WWW. Możemy tam znaleźć taki fragment:

„W epoce drewnianych telewizorów, na Południu, gdzie dorastałem, wolny czas spędzano, siedząc na ganku, paląc papierosy, pijąc mrożoną herbatę, rozmawiając i gapiąc się przed siebie. Ewentualnie – łowiąc ryby. Internet czasem przypomina mi o wędkowaniu. Nigdy o rozmowach, choć jest w nim też sporo gapienia się przed siebie”.

Choć niewiele razy asystowaliśmy przy łowieniu ryb, i było to bardzo, bardzo dawno temu, to podoba nam się to porównanie. Nie efekciarskie „surfowanie”, które mogło dobrze wyrażać emocje towarzyszące pierwszym doświadczeniom z Siecią i przy okazji doprawiało je „kalifornijskością”, ale które też nijak ma się do prozy codziennego przeglądania stron WWW, tylko właśnie wędkowanie. Czynność, która podobnie jak kręcenie się po Sieci często lokuje się gdzieś w dziwnej strefie, rozciągającej się pomiędzy robieniem czegoś a nic-nie-robieniem. Zdarzają się chwile ekscytacji, ale zdarzają się zdecydowanie rzadziej niż wysokie fale na zachodnim wybrzeżu USA. I, jeśli łącze nie jest dość szybkie, często dłużej patrzymy w rosnący powoli pasek wgrywania się strony czy wideo, niż w samą treść. A czasem – ale tylko czasem – zdarza się coś złowić. Prawdziwie zaskakujące znaleziska zdarzają się naprawdę rzadko. Ale przecież każdy wędkarz ma w zanadrzu fascynującą opowieść z łowiska.

A piszemy o tym w tonie sentymentalnym, bo „amerykańscy naukowcy” znów coś – jak to amerykańscy naukowcy – odkryli. Tym razem, że przeklikiwanie stron WWW odchodzi na śmietnik historii. Amerykanie już dziś więcej czasu spędzają z aplikacjami mobilnymi niż przeglądarkami internetowymi. Polacy pewnie jeszcze nie, ale biorąc pod uwagę smartfonowy boom ostatnich miesięcy, pewnie i u nas nadchodzi czas „appifikacji”. Dostępu do treści już nie za pośrednictwem przeglądarek internetowych, a wyspecjalizowanych aplikacji – „appek”, pobierających treści z jednego źródła lub automatycznie zdobywających informacje na interesujący użytkownika temat: kursy akcji, wyniki sportowe, cokolwiek. Ale tylko takie cokolwiek, które chcemy oglądać.

Trend nasila się dlatego, że w dostępie do internetu coraz częściej pośredniczą nie komputery, a inne urządzenia, takie jak smartfony, tablety, a nawet telewizory. Aplikacje są wygodniejsze, szybsze, prostsze. Ale są też kolejnym przejawem grodzenia sieci. Selekcjonowania treści i działań na rzecz pełniejszej obsługi, integracji usług. Decydowania za nas. „Kontrolowania doświadczenia użytkownika” – czytaj: pobierania opłat. To one stanowią podstawową różnicę między światem aplikacji i stron WWW. Te drugie były u swych początków przedsięwzięciami niekomercyjnymi, często wręcz prywatnymi. I przeszły długą ewolucję od „stron domowych” – które naprawdę miały być małymi wirtualnymi domami w Sieci – do komercyjnych przedsięwzięć (na przykład portali lub sieciowych wersji prasy), z trudem próbujących wypracować modele biznesowe. A na samym początku był Tim Berners-Lee, który stworzył na własne potrzeby odpowiednie oprogramowanie i podzielił się ze światem za darmo. Dwadzieścia lat później geneza ekosystemu aplikacji była na wskroś komercyjna – punktem wyjścia stały się serwisy udostępniające aplikacje, o znaczących nazwach: Apple Store, Android Market. Nową metaforą staje się więc gorączka złota – każdy poszukuje tej aplikacji, która odpowiednio zmonetyzowana przyniesie twórcy krocie, możliwe dzięki sieciowemu efektowi skali. Emocje te dotyczą jednak nie użytkowników, tylko producentów aplikacji. W przypadku użytkownika trudno mówić o jakichś wyjątkowych emocjach, znalazł się bowiem w sieciowym supermarkecie. Są w nim oczywiście także aplikacje darmowe, ale często są to uproszczone wersje aplikacji płatnych.

Oczywiście w płaceniu nie ma niczego złego. Może jest wręcz przeciwnie – jeśli „apps” mają na przykład uratować prasę, to niech tak będzie, niech o przeglądarkach uczą na lekcjach historii, niech korzystanie z nich będzie częścią kombatanckich opowieści, jakie dziś chętnie snują ci, którzy korzystali z internetu w erze pre-mosaicznej. Mogą podzielić los tych wszystkich technologii, które dziś wydają się bezsensownie archaiczne, korzystają z nich tylko ci, którzy nie lubią zmieniać przyzwyczajeń, bo mają ten komfort, że nie brak im czasu: ludzie starsi. Ściągajmy aplikacje i nie oglądajmy już stron WWW. Ale jednak żal będzie tych wszystkich niespodziewanych połowów, które w zamkniętym, aplikacyjnym modelu, zdarzać się będą bez porównania rzadziej – jeśli w ogóle. Znów zostaniemy postawieni w sytuacji mieszkańców eleganckiego osiedla, od reszty świata odgrodzonego wysokim murem. Generalnie miło, ale bez niespodzianek. Nie tylko przykrych.

Oczywiście „koniec Sieci” wieszczony jest od dawna – kilkanaście miesięcy temu o zmierzchu WWW pisał choćby magazyn „Wired”, wskazując, że większą część ruchu w sieci generują inne usługi, ale też, że internet po prostu się zamyka. Kończy się czas przeglądarek, interfejsów do nawigacji po oceanie informacji (tryb kombatancki włączony; pamiętacie przeglądarkę Netscape i jej logo?). Internet coraz silniej przypomina media, dla których miał być alternatywą – oparte na modelu „push”, w którym nadawcy dobierają nam treści, a nie „pull”, w którym my ich aktywnie poszukujemy. I to nawet nie w wersji „telewizja”, ale „płatna kablówka”. Czysto, elegancko i efektywnie. Odchodząc od modelu „pull”, tracimy szansę na szczęśliwy traf, przypadkowe odkrycie. Krytycy od dawna zarzucali Sieci, że o takie znaleziska nie jest w niej tak łatwo, jak to sugeruje metafora surfowania. Że większość użytkowników krąży po szlakach wytyczonych przez przyzwyczajenia, nie wychyla nosa poza trzy popularne portale lub ufa podpowiedziom wyszukiwarek i systemów rekomendacyjnych. A te są skalibrowane tak, by raczej podsuwać rzeczy podobne, które mają szansę spodobać się użytkownikowi, a więc utrzymać go w ramach danego serwisu (a to przecież w komercyjnej Sieci jest najważniejsze). Polecanie podróży w nieznane, oglądania rzeczy zaskakujących, jest dużo bardziej ryzykowne.

Na szczęście widać trend przeciwny – porównywalny do rosnącej popularności winylowych płyt, a nawet kaset, jako reakcji na zalew empetrójek. W przypadku aplikacji pojawiają się więc, na przykład, czarnorynkowe sklepy z aplikacjami. Serwisy te wyłamują się z reżimu narzucanego przez monopolistyczny, oficjalny sklep (który często, selekcjonując aplikacje, balansuje na granicy cenzury – firma Apple jest znana z tego, że odrzuca wszelką goliznę, nawet łagodną, niczym purytańska Anglia). Dostęp do nich wymaga często włamania się do własnego urządzenia, przez co zdobywanie aplikacji nagle znów powoduje dreszczyk przygody. Innym sygnałem jest wypracowywanie programu edukacji sieciowej – opartej na założeniu, że istnieje etos sieci, i narzędzia ten etos uosabiające, których należy uczyć dzieci od najmłodszych lat. Firma Mozilla, tworząca jedną z najpopularniejszych przeglądarek – Firefox – założyła fundację, której celem jest popularyzowanie wiedzy o „otwartej sieci”. W niszach funkcjonują serwisy oparte na hiperaktywnym surfowaniu (na przykład Things, czy wiele Tumblerów). Maria Popova, autorka popularnego bloga Brain Pickings, rozpoczęła niedawno projekt Curator’s Code, który ma wspierać pracę kuratorów i szperaczy sieciowych, krzewiących kulturę wyszukiwania w Sieci perełek. Jednak powstanie tak widocznej niszy świadczy jedynie o sile trendu głównego.

Pisząc o początkach swojego „wędkowania” w internecie Gibson wspomina moment, kiedy w jego domu pojawił się telewizor – który początkowo oglądano nawet wtedy, gdy można było na nim zobaczyć tylko „śnieżenie” albo obraz kontrolny. Nie ma się co oszukiwać: przeglądanie WWW można traktować jako synonim internetowej nudy. Często ma w sobie coś z gapienia się w obraz kontrolny. Ale jeśli rzeczywiście strony WWW wkrótce okażą się być dinozaurami internetu, to będziemy za tym gapieniem się tęsknić.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).