Jeszcze 2 minuty czytania

Łukasz Gorczyca

DOBRY WIECZÓR:
Postmodernizm i kasza

Łukasz Gorczyca

Łukasz Gorczyca

„Dobry wieczór” – to brzmi może trochę nadobnie, ale akurat tak jak trzeba, żeby wprowadzić się w nastrój dzisiejszej pogadanki. Zajmiemy się dziś bowiem tym, jak rzeczy nieaktualne stają się na powrót modne. Mechanizm ten jest na tyle prosty, że dobrze nadaje się na felieton, z natury ulotny i tracący szybko na aktualności. A kiedy jakiś wytwór kultury traci na aktualności, by po chwili stać się wręcz niemodnym, to znak, że za jakiś czas, a może wręcz niebawem, znowu zyska popularność i dawne wpływy. Oczywiście, trzymając się przykładu, są również felietony na tyle nieudane lub nieistotne, że zapominamy o nich raz na zawsze i amen albo kasza w nawiasie, jak obrazowo mawiał w moim liceum charyzmatyczny nauczyciel historii, kiedy chciał zaznaczyć opuszczenie w wygłaszanym tekście.

Co innego postmodernizm, to było naprawdę coś. Rok temu londyńskie Victoria & Albert Museum zorganizowało obszerną wystawę przypominającą ten szczególny kierunek w kulturze i humanistyce. Zgodnie z dobrą komercyjną zasadą, w sklepiku muzealnym ulokowanym strategicznie przy wyjściu z wystawy, można było się zaopatrzyć w cały szereg gadżetów w stylu postmodernistycznym. W ten sposób, metodą faktów dokonanych, ogłoszono powrót mody na postmodernistyczny dizajn, architekturę, muzykę. W Polsce najczulszym barometrem zmieniających się trendów i mód na kolejne użytkowe lub dekoracyjne style są pchle targi. Działający tam handlarze kierują się specjalnym rodzajem intuicji, a wobec bardziej współczesnych wyrobów również zasadą, że im dziwniej jakiś przedmiot wygląda, tym lepiej. Parę tygodni temu na warszawskim Kole widziałem rasowy zestaw postmodernistycznych mebli, może nawet przywieziony z Holandii czy Niemiec, w każdym razie przykład podręcznikowy: kanapa i fotele o czarnej zgeometryzowanej ramie z rachitycznymi, okrągłymi i trójkątnymi oparciami z kolorowego skaju. Tydzień później już ich nie było, czyli chwyciło!

Tak się miło złożyło, że niedługo później trafiłem na śniadanie w skromnym, ale zacnym gronie młodych architektów. Ni stąd, ni zowąd zeszło na postmodernizm. Być może zaczęło się od rozmowy o niezwykle wygodnym zestawie wypoczynkowym w niewątpliwie złym guście, który stanowi główny element wyposażenia salonu, w którym się spotkaliśmy, w domu zaprojektowanym prosto, nowocześnie i oszczędnie – w dobrym znaczeniu tych słów. Jak wspomina gospodarz i projektant domu w jednej osobie, komplet ten trafił doń właściwie przypadkiem, ale w końcu świetnie oswoił się w z pozoru niesprzyjających estetycznie okolicznościach, może na zasadzie kontrastu. Chwilę później padła z tych samych ust ważka deklaracja, że jako architekt interesuje się teraz przede wszystkim postmodernizmem. Tu również padło istotne rozróżnienie pomiędzy postmodernistycznym stylem, a postmodernistycznym sposobem myślenia. Jeśli o ten drugi chodzi, to „wszyscy jesteśmy postmodernistami”, stwierdziliśmy zgodnie, zajadając się pysznym skądinąd śniadaniowymi wiktuałami.

Kolejna w tych dniach moja konfrontacja ze spuścizną postmodernizmu miała miejsce w warszawskich Alejach Ujazdowskich, gdzie jedną z atrakcji jest ogrodzenie parku łazienkowskiego. Jest to miejsce o istotnych tradycjach kulturalnych, pamiętające różne manifestacje artystyczne, ale ostatnio eksploatowane w sposób właściwy współczesnemu urzędniczemu gustowi. A więc wystawy w postaci zawieszonych na płocie pięknie laminowanych wydruków na planszach. Najchętniej efektowne fotografie o niskich walorach artystycznych, ale również reprodukcje plakatów albo innego typu prac graficznych. Tym razem trafiłem na przegląd twórczości plakatowej Rafała Olbińskiego, opromienionego karierą wziętego nowojorskiego ilustratora. W tych szczególnych okolicznościach, kiedy patrzyłem na przesłaniające naturalną zieleń parku plansze, przypomniało mi się pojęcie postmodernistycznego kiczu, kierunku o nigdy nie słabnącej popularności. Figuralne, surrealistyczne kompozycje Olbińskiego cechuje specjalny rodzaj poczucia humoru, które w zgrabny i przystępny sposób łączy historyzujące kostiumy z fantastycznymi gagami w typie René Magritte’a i Salvadora Dali. Kiedy tak sobie spacerowałem i ćwiczyłem wzrok w złośliwych spojrzeniach, przyszło mi do głowy, że można na plakaty Olbińskiego (w tym wypadku na reprodukcje plakatów) spojrzeć również bardziej przychylnie (taka mała niedzielna perwersja), jako na przykłady postmodernistycznej grafiki użytkowej. I może to jest odpowiedź na nurtujące mnie skądinąd pytanie, jak doszło do tego, że czołowe amerykańskie instytucje kulturalne – prestiżowe filharmonie i opery – zamawiały u Olbińskiego plakaty do swoich przedstawień i koncertów. Taki był widocznie postmodernistyczny styl lat 80.: pławiący się w pastiszach, figuracji, klasycznych reminiscencjach z przymrużeniem oka i słodkich ukłonach w stronę kiczu. No to szykujmy się teraz na powrót tych słodkości!

Kulinarna metafora pada tu nie przypadkiem, bo w świecie gastronomii postmodernizm również zaznaczył mocno swoją dekadencką naturę. „Wszyscy jesteśmy postmodernistami” – ta myśl powraca jak kościelny dzwon na widok nieskończonej potęgi karczm i swojskiego jadła, które niczym biblijny potop zalały polski krajobraz, podtapiając skutecznie socmodernistyczną kulturę barów mlecznych i garmażerii. Lokalne, regionalne, tradycyjne, klasyczne, jednym słowem – postmodernistyczne! Jest to jednak, dodajmy, postmodernizm biesiadny, postmodernizm w swej najmniej wysublimowanej postaci. Ta bardziej wyrafinowana zarezerwowana jest dla głośnej swego czasu nouvelle cuisine. Otóż pojawił się ostatnio nowy korzystny trend w gastronomii warszawskiej, próbujący łączyć wodę z ogniem, czyli francuski postmodernizm kulinarny z nadwiślańską tradycją kaszanek, wątróbek, schabowych i fasolki po bretońsku. A więc na przykład: tatar z pstrąga, ozorek cielęcy w warkoczach parowanych jarzyn, mus z kaszanki na ziemniaczanym purée etc. […], taki postmodernizm na nowo lubimy! I kasza w nawiasie, bo zbliżamy się teraz do kaszy właśnie.

Och, kaszo! Zapomniana ostojo naszej diety, jakże dawno cię nie widziano, wygryziona przez ziemniaki na dziesięć smażonych sposobów i dietetyczne ryże z wietnamskiej beczki. Kaszo wróć! I jest oto knajpa w Zakopanem, niczym samotna ostoja w walce z góral-burgerami, która serwuje posiłki z samych tylko kasz z dodatkami: jaglana, perłowa, gryczana… Nowy cud nad Wisła, w dodatku pod Giewontem.

W awangardzie nowych lokali, które w neopostmodernistycznym stylu przywracają w nowych szatach klasyczne pozycje jadłospisu, znajduje się też niewielka restauracja otwarta niedawno w stolicy jako dwudziesta albo i trzydziesta w kolekcji znanej restauratorki Magdy G., dedykowana kaszom i gulaszom. Magda G. to osoba bez wątpienia obdarzona knajpianą intuicją i doświadczeniem, którym zresztą dzieli się chętnie na ekranach telewizorów z odnoszącymi mniejsze sukcesy kolegami i koleżankami po fachu. Jesteśmy w Polsce, więc to właściwe miejsce, żeby dokuczyć choć trochę człowiekowi sukcesu. Masz Gulasz, bo tak się nazywa to miejsce, opiera się na pięknym i prostym pomyśle – głodny klient ma tu do wyboru listę kasz i gulaszy. O kaszach złego słowa nie da się powiedzieć, gulasze owszem smaczne, choć, jak trafnie zauważył O. – dla którego obiad ze względu na brak przesypianego notorycznie śniadania jest kluczowym posiłkiem – co to za gulasz, na który trzeba czekać 20 minut? Otóż znajduje tu swoje wcielenie postmodernistyczne zerwanie ze słynną maksymą nowoczesnego projektowania: form follows function. Gulasz znany jako danie tanie i sycące, dostępne od ręki prosto z gara, tu występuje w wersji zdecydowanie przystawkowo-ciekawostkowej, o czym przekonuje nie tylko sposób podania, czas oczekiwania i długa lista jego etnicznych odmian w menu, ale także wielkość porcji – w sam raz żeby obejść się smakiem.

Odkryciem postmodernizmu po funkcjonalistycznej gorączce modernizmu było to, że dom może wyglądać jak dom, a kamienica jak kamienica. Ale postmodernizm, po dziesięcioleciach głodu, pławił się też w ornamentach i znaczących reprezentacyjnych ozdobnikach. Podobnie dzisiejszy nawrót postmodernistycznej mody oferuje zarówno zdrowe kasze, jak i ozdobne gulasze, którymi trudno się najeść, ale z pewnością wyglądają świetnie w telewizji jako świadectwo ciągłości kulturowej, albo prościej – jako coś modnego na nowo. Neopostmodernistycznie i z dodatkiem kaszy. Smacznego!

 Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).