Jeszcze 2 minuty czytania

Jakub Socha

SAM NIE WIEM:
Paradoksy

Jakub Socha

Jakub Socha

Bohater zjawia się z deszczem. Deszcz w kryminałach jest niezastąpiony i niespokojny. Inaczej palą się papierosy, wszystko inaczej wygląda. Zaciera ślady, zalewa piwnice, skłania spokojnych ludzi do siedzenia w domu. Miasto zamienia się w brudne akwarium, duże ryby z półświatka, rekiny, piranie wpadają w próg letalny i wypływają na powierzchnię; policjanci, inspektorzy, detektywi i gliniarze mają co zbierać (i z czym się zmagać). Twórcy „Paradoksu”, nowego serialu telewizyjnej Dwójki, też od pierwszych scen atakują deszczem, ale deszcz w niczym nie może im się przysłużyć. Po dwóch odcinkach widać wyraźnie – na tej glebie nic nie wyrośnie.

Inspektor Marek Kaszowski (Bogusław Linda) zjawia się w deszczu. Ma ciemny płaszcz, nad głową parasol, na szyi policyjną blachę, na nogach ciężkie buciory. Wygląda trochę jak pozer. Niejako równolegle, choć tak naprawdę w zupełnie innym czasie, w Komendzie Głównej pojawia się podkomisarz Joanna Majewska (Anna Grycewicz), funkcjonariuszka Biura Służby Wewnętrznej. Majewska przypomina nudną urzędniczkę. Jej zadaniem jest prześwietlenie spraw, nad którymi pracował inspektor. A inspektor pracował nad sprawami… paradoksalnymi.

Linda już nie odpowiada tak, jak w drugich „Psach” odpowiadał bandziorowi , który leciał monologiem: „Jesteśmy jak czarne i białe, jak ogień i woda, jak Bóg i szatan”. Wtedy było tylko jedno zdanie: „No tak, ale jeśli Boga nie ma, to co z ciebie za szatan”, a potem kula w łeb. Dzisiaj – masa wątpliwości. Inspektor porzuca śledztwa, które prowadzi – odpuszcza, bo wie, że dojście do prawdy może przynieść więcej szkód niż korzyści, i musi z tym żyć. Odkąd pojawia się Majewska, musi się jeszcze z tego tłumaczyć. Jest jak komisarz Gajewski z „Gliny” Pasikowskiego, podświadomie wyznaje jego zasadę: „Raz, od wielkiego dzwonu, trzeba być człowiekiem, a nie psem”. Ale gdzie tam mu do Gajewskiego.

Twórcy przeplatają śledztwa Majewskiej retrospekcjami ze śledztw Kaszowskiego. To nie jest zły pomysł, autorzy „Paradoksu” jednak nie potrafią go wyzyskać. Za każdym razem, gdy kończy się odcinek, pojawia się pytanie: to wszystko? Scenarzysta zawiesza w pierwszych scenach chmurę burzową, ale ta chmura w końcu się rozwiewa. Tryb pracy inspektora Kaszowskiego jest śmieszny. Mruczy, warczy, próbuje ciętych ripost, a wychodzą mu tylko, niestety, suchary. Jednemu przyłoży, drugiemu pogrozi pistoletem, trzeciemu rzuci: „wali mnie to”. Tak na poziomie słów, jak i gestów, nie ma w nim nic interesującego. Uderza zwłaszcza, że inspektor niewiele robi, a i tak wszystko od razu wie. Majewska nie jest lepsza, a nawet gorsza, bo pozbawiona wszystkich noirowych atrybutów. Szara myszka siedzi w kątach, aktach, przepytuje ludzi, zwołuje narady – w zasadzie mogłoby jej nie być, skoro jej praca jest w serialu pokazana tylko po to, by przygotować grunt pod retrospekcję. Nie ma żadnych alternatywnych wersji, przeszłość wydaje się stosunkowo przejrzysta, pamięć niczego nie zaciera, kłamstwa niczego nie odkształcają – prawda nie jest schowana gdzieś głęboko, wyleguje się na powierzchni. Majewska nie podaje w wątpliwość działań Kaszowskiego, nie stawia mu poważnych pytań, na przykład: „dobrze się panu torturowało pana X?”. Nie dochodzi do konfrontacji między inspektorem a policjantką z wydziału wewnętrznego. Kaszowski, zamiast wchodzić w starcie, woli czytać magazyn modelarski. A twórcy serialu mu na to pozwalają.

Dialogi – podstawa seriali kryminalnych – są zmorą „Paradoksu”. Kaszowski, gdyby nie musiał, pewnie w ogóle by się nie odzywał; inni coś tam gadają, ale zawsze nieciekawie i nigdy nie wiadomo po co. Obsada aktorska też nietrafiona. Gabriela Muskała w roli zakochanej, odrzuconej przez Kaszowskiego policjantki, gra w zasadzie żuchwą – z tej postaci emanuje tylko uwielbienie dla gumy do żucia. Anna Grycewicz nie wie, co grać, więc stara się być niewidoczna, chociaż przez co najmniej połowę serialu nie wychodzi z kadru. Wreszcie Linda – Linda przeciąga charakterystycznie głoski, w zasadzie nie stosuje pauz, jakby bał się, że może przysnąć. Poza tym chodzi, siedzi, w scenach z innymi aktorami udaje zblazowanego twardziela, w scenach, gdy jest sam na planie, próbuje zagrać smutek. Trzeba uczciwie powiedzieć – gwiazdorowi udało się przez te wszystkie lata zachować szczupłą sylwetkę, i to chyba jedyny powód uznania, jaki przychodzi mi do głowy, gdy myślę o Lindzie w nowej odsłonie.

Wnętrza i zewnętrza są może lepiej dobrane niż w większości polskich seriali, ale i tak widać, że to wszystko z dykty. Oglądając dwa pierwsze odcinki, wyreżyserowane przez Grega Zglińskiego, nietrudno się zorientować, że ktoś tu ewidentnie dużo oglądał „The Killing” – te wszystkie przerywniki między scenami wypełnione ujęciami miasta-molocha, nawet muzyka pojawiająca się w końcowych napisach jakaś znajoma. Widać, że inspiracje były duże, skończyło się jak zwykle porażką.  Może rzeczywiście nie da się zrobić w Polsce dobrego serialu. A jednak się da – nie tak dawno udało się to Władysławowi Pasikowskiemu, serial nazywał się „Glina”. Niestety, Telewizja Polska od dłuższego czasu nie może znaleźć pieniędzy na kolejny sezon – choć scenariusz jest już od dawna gotowy. Zamiast tego woli inwestować w nowe, poronione pomysły. Czy to jest paradoks? Znalazłoby się chyba lepsze słowo.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).