Jeszcze 3 minuty czytania

Alek Tarkowski

KULTURA 2.0:
Czekając na wiosnę

Alek Tarkowski

Alek Tarkowski

Mojemu przyjacielowi przyśniły się ostatnio dwa pejzaże alegoryczne: opowieść zimowa i letnia sielanka. (Warto jako soundtrack do nich oglądać BreughlaChełmońskiego.)

W zimie, gdy za oknem trzaska siarczysty mróz, dnie są krótkie, a na polach pod śniegiem rośnie jedynie czosnek i żyto ozime, trzeba magazynować energię. Czas spędza w domu, czytając przy marnym świetle i opowiadając sobie ciągle te same historie, poprawiając szmaty upchnięte w szpary drzwi i okien, i powoli zjadając przygotowane wcześniej zapasy. Dynię w occie, przecier pomidorowy, dżem z czarnej porzeczki i kiszone ogórki.
W lecie, gdy dnie są długie i gorące, gdy wszystko dookoła rośnie i rozkwita, gdy zieleń oszołamia, a malwy ścigają się w górę ze słonecznikami, pnącą fasolą i chmielem, energię można czerpać garściami z otoczenia. Czas mija na przejażdżkach rowerami miedzą, wylegiwaniu się na trawie i pluskaniu w rzece. Jedzenia jest w bród, wystarczy sięgnąć za siebie ręką, by schwycić garść jagód, soczystego pomidora czy chrupiące jabłko.

Sny mojego przyjaciela to alegorie dwóch kultur: analogowej i cyfrowej. Dekady kultury analogowej przyzwyczaiły tych, którym przyszło w niej żyć, do oszczędzania. Kultura według teoretyków jest z natury oparta na nadmiarze. Jednak w codziennym doświadczeniu była porcjowana niczym żywność na kartki, ograniczona kosztami dystrybucji fizycznych egzemplarzy. Rodziny przed telewizorami zbierały się niczym przed kominkiem, a wszyscy co wieczór patrzyli w te same płomienie. Żyliśmy w kulturze zimy.

Osoby urodzone dwadzieścia lat temu lub młodsze nie znają już tamtej kultury. Choć nieprawdą jest, że internet wszystko wszystkim udostępnia, to jednak codzienne doświadczenie internauty to doświadczenie faktycznego kulturowego nadmiaru. Niczym w bukolicznej scence wystarczy sięgnąć dłonią (dzierżącą smartfona), by schwycić darmową przekąskę kulturową, a może nawet cały obiad. Kultura cyfrowa jest kulturą lata.

By jednak dobrze zrozumieć współczesną kulturę, należy te dwa pejzaże z-mash-up-ować, przemieszać ze sobą dokładnie. Bowiem przeszłość jest dzisiaj nadal obecna, wymieszana z przyszłością. Wśród pełnych lata pól i lasów, wśród sadów uginających się od owoców i ogródków kipiących warzywami, kryją się nadal chaty zamrożone. Drzwi mają szczelnie zatkane pakułami, z komina tli się wątły dym, słuchać szuranie osób schodzących do spiżarki po kolejny słoik, a przez okno ktoś czasem zerknie na termometr. I słychać wtedy ciche „zimno...”.

Tymi chatynkami są nasze publiczne instytucje i komercyjni pośrednicy kultury, zamrożeni w wypracowanych wcześniej formach i sposobach działania. Większość z nas woli lato od zimy, dwóch kultur patrząc obiektywnie nie należałoby oceniać. Kultura internetu ma oczywiście tendencję do oceniania kultury poprzedniego wieku jako anachronicznej, skazanej na wymarcie. Ale jedną z najważniejszych idei przyświecających projektowi kultury 2.0 było przeświadczenie, że te dwie kultury muszą znaleźć wspólne wartości, język porozumienia. Zainspirować się sobą nawzajem i zremiksować. Bo, z jednej strony, zmiana tradycyjnych instytucji jest dziś wymuszona przez błyskawiczną zmianę ich otoczenia, a przede wszystkich ich użytkowników. Ale też, z drugiej strony, nowa, młoda kultura może dużo zyskać w kontakcie z kulturą starą. Sama okazuje się bowiem często jedynie powłoką, zestawem schematów i sposobów działania narzuconych nam przez technologie.

Może fascynować prędkość, z jaką nauczyliśmy się umawiać nieprecyzyjnie z pomocą komórek, i czytać rano Facebooka zamiast gazety. To coś więcej niż technologicznie wymuszony nawyk, ale czy to już pełna kultura? Jacek Kuroń w swojej ostatniej książce „Rzeczpospolitej dla moich wnuków” przedstawił zaskakująco trafną analizę technologicznej rewolucji cyfrowej. Staliśmy się bezradni, pisał Kuroń, bo nasza kultura stała się nieadekwatna wobec otaczającej rzeczywistości. Zaczęliśmy więc polegać na mediach i technologiach. Te pozornie także odpowiadają na pytanie „jak żyć?”, jednak cząstkowo, a nie całościowo. Brakuje nam więc ciągle kultury na miarę nowych czasów, żyjemy w stanie dzikości. Zaś pozornie trwała stara kultura daje złudne poczucie bezpieczeństwa, wynikające z obcowania z ideami dobrze znanymi, ale niekoniecznie przydatnymi.

Kultura 2.0 – jak sama nazwa dowodziła – nie była projektem kultury budowanej na nowo. Zakładała możliwość powstania nowej wersji. Była wizją kultury wiosny, kultury momentu zmiany. Po kilku latach warto sprawdzić, czy udało się tę wizję choć po części zrealizować. Przy tym projekt kultury 2.0 dość szybko skupił się na instytucjach publicznych – świat kultury komercyjnej okazał się jeszcze bardziej zantagonizowany z internetem. Dla działań komercyjnych problemem jest nierynkowy charakter kultury sieciowej – który dużo łatwiej mogą zrozumieć działające na zasadzie misji i finansowane z naszych wspólnych pieniędzy instytucje publiczne.

Sukces projektu kultury 2.0 zależy od tego, czy tradycyjne instytucje zrozumieją nową kulturę, oswoją się z nią. Dziś wydaje się, że w przeważającej mierze tak się nadal nie stało. I nie ma dobitniejszego dowodu na to, niż niedawne nagrody Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Minister, nagradzający w kategoriach takich jak film, muzyka czy teatr wybitnych twórców, w kategorii „Kultura w sieci” nagrodził dwa projekty stojące na straży tradycyjnych modeli własności intelektualnej: „Bądź świadomy” Hirka Wrony oraz Fundację „Legalna kultura”.

„Bądź świadomy” to akcja edukacyjna, uświadamiająca uczniów o trudnej pracy twórcy, jak i zagrożeniach czyhających na osoby ściągające pliki w Sieci. Ale Wrona jest jednocześnie autorem stwierdzenia, że „nie będzie łatwo wykorzenić złe nawyki w złodziejskim polskim narodzie”. A strona badzswiadomy.pl wita użytkownika stwierdzeniem: „Ściągając muzykę z nielegalnych źródeł okradasz swoich ulubionych artystów”. W postawie Wrony nie widać zrozumienia dla nowej kultury – jest niczym szeryf, który egzekwuje szacunek dla kultury tradycyjnej i przestrzeganie jej zasad. A ci, którzy się nie posłuchają, są złodziejskim narodem, złodziejskim internetem. Trudno sobie wyobrazić, jak przekaz „Bądź świadomy” dociera do wychowanych w kulturze lata nastolatków.

Fundacja „Legalna kultura” operuje innym, łagodniejszym językiem. Szanuję pracę fundacji, dotyczącą zwiększania wiedzy i świadomości o prawach autorskich. Ale niezbędnym elementem takiej edukacji jest ukazywanie trudności, jakie dla kultury rodzi anachroniczne prawo. Oraz tłumaczenie, że współczesna kultura potrzebuje zmiany tego prawa, a nie automatycznego jego przestrzegania. Fundacja nie zauważa, że prawo jest jednym z mechanizmów zamrażających nową kulturę. Co więcej, termin „legalna kultura” sugeruje, że jest też kultura nielegalna – w której tkwią ludzie następnie edukowani przez fundację. W wywiadzie z popularnym twórcą przedstawiciel fundacji potrafi zapytać, „Co sądzisz o legalizacji kultury?”, i słyszy w odpowiedzi: „Kulturę trzeba zalegalizować”. To absurdalna wymiana zdań, w której pobrzmiewa wizja sieciowej kultury jako narkotyku, wokół którego narasta moralna panika.

W obydwu wypadkach sygnał jest jasny: w Sieci nie mamy tak naprawdę do czynienia z nowymi formami kultury, lecz z jej brakiem, a może nawet przeciwieństwem. Z dzikim, przerażającym nieco lądem, którego tubylców trzeba cywilizować. Nie ma więc miejsca na zrozumienie lub kompromis – jest miejsce dla misjonarzy i szeryfów. Patrząc w ten sposób, nie można docenić na przykład Wikipedii jako okrętu flagowego współczesnej kultury obywatelskiej. Ten projekt z ponad dziesięcioletnią tradycją jest wielkim, zbiorowym twórcą kultury i wiedzy, eksperymentującym z nowymi formami twórczości, redakcji, odbioru kultury, godnym nagrody Ministra. Ale z perspektywy „legalnej kultury” liczy się jedynie fakt, że jest to legalne źródło. Testu „kulturowej legalności” nie przejdą już amatorscy archiwiści kinematografii, wypełniający lukę tworzoną przez nie dość obecną w sieci Filmotekę Narodową. Ich kolekcje konkurują z oficjalnymi (i legalnymi), a te jednoosobowe operacje mają wielką rolę kulturotwórczą. Ponieważ jednak działają w szarej strefie kultury – a może nawet na czarnym rynku – to nie ma jak ich docenić z perspektywy kultury zimy.

Jeszcze trudniej zrozumieć, że nowa kultura może sobie radzić bez wielkich sław i profesjonalnych twórców, że jest w jakiejś części kulturą samodzielną, potrafiącą się obyć bez przemysłów kultury. I, co najdziwniejsze, obyć nawet bez twórców – zastępując twórczość działaniami komunikacyjnymi, równie dobrze wypełniającymi czas. Jeśli nowa kultura nie zostaje nagrodzona, to tym bardziej trudno liczyć, że będzie przez państwo wspierana i finansowana. Szczególnie, że inna jej logika wymaga innej strategii wsparcia. Pisze o tym Mirek Filiciak w tekście wstępnym dla tegorocznej edycji konferencji „Kultura 2.0”,  zaznaczając, że nie chodzi tu nawet o finansowanie blogerów czy Wikipedystów, ale o wsparcie dla instytucji chcących się umownie „otworzyć”. Kultura 2.0 pozostaje nadal niespełnionym postulatem, bowiem potrzebna jest dogłębna zmiana prawa, instytucji i finansowania publicznego – a nie jedynie ćwiczenia z interaktywności.

Na szczęście widać „bąble zmiany”. Sześć lat temu przykłady progresywnych instytucji były w dużej mierze przez nas importowane. Dziś można wymienić całkiem sporo polskich instytucji 2.0: Zachętę (z Otwartą Zachętą), Małopolski Instytut Kultury, Bunkier Sztuki (i jego nowy portal Sztuka24h), Instytut Kultury Miejskiej z Gdańska (rozwijający jeden z prężniejszych dzisiaj projektów medialabowych – Zrób to Sam 2.0). Jednak równie wiele instytucji nadal jedynie flirtuje z nową kulturą. A jeszcze inne pozostają zamknięte na cztery spusty. Wawel nadal boi się nie tylko internetu, ale nawet aparatów fotograficznych. Muzeum Narodowe jako jedna z nielicznych instytucji w Europie okraja metadane przekazywane Europeanie, bowiem niepokoi je fakt, że będą to dane otwarte.

Warto więc zarysować dla kultury 2.0 strategię alternatywną wobec próby ogrzania świata analogowego. W 1977 roku czeski dysydent Vaclav Benda stworzył koncepcję równoległych polis. Zdaniem Bendy, gdy oficjalne instytucje są tak dysfunkcyjne, że ich zmiana jest niemożliwa, pozostaje jedynie tworzenie przez społeczeństwo obywatelskie struktur równoległych. Jest coś głęboko smutnego w odwoływaniu się do doświadczeń komunizmu w kontekście obecnych przemian kultury. Jednak pomysł Bendy współgra z licznymi wizjami zastępowania, a nie współgrania starych i nowych instytucji w czasach cyfrowych. Taki alternatywny projekt 2.0 powinien więc zakładać krzewienie i wspieranie nowej kultury sieciowej. Tak, by była zdolna zastępować zastane instytucje kultury. Zresztą wiele takich alternatywnych struktur już istnieje – społeczeństwo same scyfryzowało siebie i swoją kulturę, nie czekając, aż zrobią to dotychczasowi pośrednicy. Zrozumiało, że nie musi wracać do zimnych chatynek, gdy na dworzu jest tak przyjemnie.

Paradoksalnie, największym wyzwaniem dla takiego projektu będzie więc wprowadzenie do kultury lata tego, co najlepsze w kulturze zimy. Bowiem kultura sieciowa jest często chaotyczna, nietrwała, niespokojna, szybka – od tradycyjnych instytucji może nauczyć się opanowania, systematyczności, oszczędzania, dbania o jakość. W końcu lato jest czasem robienia przetworów na zimę.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).