SAM NIE WIEM:
Dobranoc
Hala, w której zaraz zacznie się teatr, nadawałaby się do koszykówki, bilety w ostatnim rzędzie, więc wszyscy przed nami, przyjechali nawet z Krakowa. Gdzieś pod Warszawą, sobota, godzina 18. Z. ma kaca, P. zabrał ze sobą tabletki i wodę, ja – suszone banany schowane w pięści, tylko G. spokojnie żuje gumę. Boimy się tych pięciu/sześciu/siedmiu godzin – różnie mówią o tym, ile będzie trwało „Miasto snu”. Wybawienie przychodzi zza pleców. Za plecami nie ma ściany. Za ostatnim rzędem ustawiono mały podest, siedzi na nim reżyser ze swoimi asystentami. I reżyser, jak przewodnik niewidomego, prowadzi przez spektakl, trzeba tylko posłuchać.
Na scenie – na scenie nie ma za wiele przedmiotów, po prawej, po lewej przyrządy do siedzenia, na środku zespawany metalowy szkielet kostki, w kostce mała rura. Aktorzy – niezależnie od tego, czy stoją czy siedzą – warzywią się. Prawdziwy zwał, komunikacyjne piekło. Wszystko się poodklejało – słowa bez znaczeń. Pozostały tylko zaklęcia. Ktoś krzyczy: „Twój koniec będzie taki jak twoje nazwisko”, wolałbym, żeby to się nie sprawdziło.
Gierszał chodzi po ścianach, jest doskonale nieobecny; małpa siedzi na prawie tronie; na koniec wjeżdża Fellini na podniebnej huśtawce – wygląda trochę jak ten mniejszy z „Blues Brothers”. Gdzieś pomiędzy – w najciekawszej scenie spektaklu – Maj próbuje uwieść Gierszała, ale równocześnie nie bardzo jej się chce. Leży na kanapie – wie, że powinna wstać, żeby zbliżyć się do niego; wie, co powinna zrobić, i to w zupełności jej wystarcza, żeby tego zaniechać. Zamiast podejmować decyzję, woli gadać.
Zna siebie bardzo dobrze, ciągle o sobie myśli, tylko ze sobą się porównuje – ale czy to w ogóle jest problem? Lupa mówi, że tak, mówi, że „autoreferencja nas zgubi” – to może i przekonująca myśl, ale i ona mogłaby się znudzić, gdyby „Miasto snu” to byli tylko aktorzy i scena. Każdy aktor gada tu tylko do siebie, nikt naprawdę nie jest zainteresowany podtrzymaniem kontaktu, co oczywiście szybko odbija się na ciele widza – pojawia się znużenie. Nie wiem, jak inni to wytrzymali, ale mnie uratował reżyser. Przez cały spektakl – co znają już stali jego widzowie – chrząkał, kaszlał, wzdychał, śmiał się najgłośniej i najczęściej ze wszystkich na widowni, z jego przepony dobywały się szybkie wybuchy, urywane „Ba!” i „Ha!”, pod koniec Lupa wziął nawet mikrofon i zaczął przemawiać do aktorów na scenie. Wsłuchiwałem się w niego uważnie, czekając aż jego głos zaznaczy mi punkty węzłowe, podkreśli te najważniejsze miejsca w tekście. Wydaje się jednak, że te różne formy funkcji fatycznej siwy artysta wykorzystywał, by nawiązać kontakt ze swoim dziełem, ze sobą, a nie ze mną. Sztukę powinno się robić przede wszystkim dla siebie, prawda? Ona właśnie doskonale nadaje się do autoreferencji.
Gdy jednak po prawie siedmiu godzinach, a nie pięciu czy sześciu, zapaliły się światła i na scenę wyszli aktorzy, a potem Lupa, gdy była już prawie pierwsza w nocy, wyobraziłem sobie nagle, że z głośników odzywa się głos reżysera, czytającego fragment „Terminalu” Bieńczyka: „Teraz chciałbym, abyście spokojnie poszli spać, noc już późna, dzień na pewno mieliście ciężki, w dodatku padało i wiało… mówię wam ciche dobranoc, a sam jeszcze posiedzę, w głuchą noc, aż zobaczę tamte odległe światła, światła miasta, i rozproszę nimi mrok”. Zasnąć udało mi się niestety dopiero po trzeciej, pewnie też się nad sobą za długo zamyśliłem.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).