Jeszcze 2 minuty czytania

Andrzej Stasiuk

Z DROGI:
W Srostkach

Andrzej Stasiuk

Andrzej Stasiuk

Oglądam filmy w sposób obsesyjny. Są to najczęściej filmy stare. Nowe oglądam raz i odkładam, by się zestarzały. Czas zadecyduje, czy do nich wrócę. Czas decyduje bowiem o wszystkim. Mam tych starych, oglądanych w kółko, kilkanaście. Niektóre z nich widziałem kilkadziesiąt razy. Jednym z nich jest „Kalina Czerwona” Szukszyna z 1975 roku. Wasylij Szukszyn napisał scenariusz, wyreżyserował i zagrał główna rolę. Rok czy dwa po ukończeniu filmu umarł. Był bodajże chory na serce. W 1975 roku miałem piętnaście lat i zgodnie z duchem tamtych czasów pogardzałem wszystkim co radzieckie. Czytałem już wprawdzie Dostojewskiego, ale pochodził on przecież z całkiem innego kraju. Zaczynałem słuchać jazzu i moją duchową ojczyzną była Ameryka.

„Kalinę” obejrzałem pierwszy raz cztery lata temu i potem już nie mogłem filmu porzucić. Od pierwszych chwil padam ofiarą dziwnej obsesji. Od tego długiego ujęcia, gdy Jegor Prokudin wychodzi z więzienia na wyspie i drewnianym pomostem, w wysokich butach, w hipnotycznym rytmie schodzi na ląd, by zmierzyć się ze swoim losem. Dla jasności, nie ma tu żadnej politycznej aluzji. Jest zwykłym kryminalistą, urką, błatnym. W cyklu niezwykłej urody obrazów przemierza sowiecką rzeczywistość, która wydaje się naiwna, bajkowa i oczywiście skłamana. Kryminalni kumple oczekujący go na wolności przypominają jakiś sowiecki Gang Olsena, są trochę jak z Niziurskiego, a zarazem jak z moralitetu. Dzieje się to w ZSRR, ale zarazem wszędzie i nigdzie. Piękne pejzaże północnej Rosji gdzieś w okolicach Biełozierska wyglądają na nietknięte komunizmem. Rozlewiska wód, jeziora, zielone niziny przywodzą na myśl krajobrazy mityczne. Raz, gdy Jegor podróżuje wodolotem, na moment zjawia się obraz porzuconej, zalanej wodą cerkwi, ale wygląda to jakby świątynia powracała w głąb żywiołów, z których kiedyś ją wydobyto. W ogóle światło „Kaliny” ma w sobie coś nadprzyrodzonego. Gęste, złociste, ciężkie światło północy. Światło krótkiego lata. Światło ikon pisanych niegdyś w tutejszych monastyrach. No więc może ten blask jest tak zniewalający? Nie wiem. Ale pewnie właśnie tak należało „zaświecić” film, by go wyrwać z nędzy i otchłani tamtego czasu. Żeby było trochę jak w niebie, i żeby biedny urka Jegor odzyskał choć trochę niewinności. I rzeczywiście odzyskuje i wcale nas to nie dziwi.

Dwa lata temu jechaliśmy słynnym Czujskim Traktem wiodącym z mongolskiej granicy przez Republikę Ałtaju, przez Ałtajski Kraj, na zachód. Noc spędziliśmy w Ongudaj, w podupadłej turbazie na peryferiach miasteczka. Rano wsiedliśmy do autobusu. Mieliśmy przed sobą jakieś 300 kilometrów powolnej jazdy. Na następnym przystanku, po drugiej stronie rozciągniętej osady, wsiadł chłopak. Miał może piętnaście, szesnaście lat. Śniady, oddarty, w gaciach do kolan i niebieskich klapkach z plastiku. Miał mętny wzrok. Trochę się chwiał. Znalazł sobie miejsce. Ze szmacianej torby na ramieniu wydobył dwulitrową, nadpitą flaszkę piwa. Pociągnął długi łyk, schował, położył się na boku i zwinął w kłębek. Biedny, bury, znękany wróbel.

Za Tuektą mieliśmy postój. Na ziemistym placyku stało kilka bud z wódką, piwem i barwnym badziewiem. Można było zapalić, poszukać jakichś krzaków. Zaraz wypatrzyłem tych dwóch. Gdy się raz, nawet dawno, siedziało w więzieniu, nawet polskim, to raz nabyty instynkt i wiedza nigdy już cię nie opuszczą. Lata zamknięcia mieli wypisane, wyryte na twarzach. Było widać, że to zawodowcy siedzenia: niby obojętna, a wyzywająca pewność siebie, teatralne ruchy, ale jednocześnie zwierzęcość, małpiość postawy. Ostentacja i czujność zarazem. Przekomarzali się z jakąś dziewczyną. W plastikowej torbie mieli parę flaszek wódki. Wsiedliśmy, autobus ruszył, usadowili się na samym tyle. Wróblę w klapkach obudziło się i wiedzione zapachem pobratymców nastawiło ucha, odwróciło się i już zaspane, wpółpijane, ale uśmiechnięte szło w ich stronę obijając się o fotele. Jechaliśmy, pejzaż łagodniał, doliny się wypłaszczały, a oni stawali się coraz głośniejsi tam z tyłu. Pierwszy raz w życiu słyszałem mat’ – można powiedzieć – z pierwszej ręki. To było mięsne, bulgotliwe i gardłowe. Z trudem rozróżniałem pojedyncze rosyjskie słowa, a oni nie przestawali ani na moment. Przerywali chyba tylko po to, by się napić. Wkrótce po podłodze autobusu potoczyła się pusta flaszka. Brzęczała, turlała się w tę i wewtę. Pierwszy raz w życiu słyszałem, jak powinna brzmieć fraza „na chuj!”. Akcent wyraźnie padał na pierwszą sylabę i nie było żadnej przerwy, było jedno słowo. Zdaje się, że miało zdolność zastępowania prawie wszystkich innych. Po godzinie odnieśli psychiczne zwycięstwo. Autobus milczał. Wszyscy się wsłuchiwali. Kierowca próbował sformułować jakąś groźbę, ale nie zaszczycili go nawet sekundą ciszy. Oni, w każdym razie ci dwaj starsi, dokonali gwałtu na nas, na pasażerach. Pięćdziesięcioletnia kobieta wstała i przemówiła do nich stanowczym głosem. Przycichli na chwilę, ale gdy usiadła, znów podniosło się to ni to ludzkie, ni to bydlęce, pełne krwi i biologii dudnienie. Nie mieliśmy szans. Pokonał ich dopiero alkohol. Po zapiaszczonym gumoleum pojechała jeszcze jedna butelka. Głosy cichły, oddalały się od siebie i na koniec zamarły. Leżeli bezwładnie, rozciągnięci, na wznak. Tylko dzieciak wiedziony odruchem znów zwinął się w kłębek. Pod siedzeniami było mokro. Za Górno-Ałtajskiem tamtych dwóch chrapało z rozdziawionym ustami. Spali i cuchnęli w najlepsze, gdy stanęliśmy w Srostkach.

W Srostkach, gdzie urodził się Wasilij Szukszyn.