Jeszcze 1 minuta czytania

Andrzej Stasiuk

Z DROGI:
Ptaki

Andrzej Stasiuk

Andrzej Stasiuk

O świcie przylatują sikorki. Dom jest drewniany, więc wyraźnie słychać, jak na werandzie dziobią zmarznięta słoninę i wieprzowe żeberka. Te drugie wieszam po to, by obserwować jak powoli znika mięso i pojawiają się nagie kości. Kilogram starcza na mniej więcej miesiąc.

Im mróz jest silniejszy, tym głośniejsze są uderzenia dziobów. Lekkie i kruche ptaki wyrywają okruchy zamarzniętego mięsa z drapieżną energią. Po długiej nocy są wygłodniałe. Podfruwają, stroszą się, odpędzają nawzajem. Przylatuje ich kilkanaście. Bogatki, modre, mniszki. Gdy wieje ze wschodu muszą walczyć, by utrzymać się na rozkołysanych kawałkach mięsa.

Wywabiłem je z ich dzikości i teraz muszę pilnować, by nie zabrakło im pokarmu. Przychodzi bury kot i patrzy nieruchomym wzrokiem. Właściwie są dla niego nieosiągalne, ale czasami któraś robi błąd i zniża lot albo na moment próbuje przysiąść na podłodze werandy. Parę dni temu znalazłem jedną martwą. Wśród piór dało się jeszcze wyczuć resztki ciepła. Buras zabił ją, ale nawet nie nadgryzł. Poczekałem aż ostygnie i włożyłem do pieca. Był rozpalony, więc natychmiast spłonęła i uleciała z dymem.

Trzeba uważać z tym pomaganiem.

Ale nie robię tego z jakiegoś altruizmu. Lubię na nie patrzeć. Krajobraz za oknem jest wielki, biały i całkowicie nieruchomy. Przez całe dnie nic się nie dzieje. Tylko one wirują, podfruwają, odlatują, by zaraz powrócić po kolejny ptasi kęs. Czasami wydaje mi się, że je rozpoznaję, że potrafię odróżniać jedną czy drugą bogatkę od innych. Ale to złudzenie. Są szybkie i ani na sekundę nie pozostają w bezruchu. Co zjedzą, natychmiast spalają. Gdy czasami temperatura spada i robi się -15, -20, wyobrażam sobie ich noce. Siedzą na jakiejś gałązce, w zakamarku, gdzie nie dociera wiatr, stroszą piórka i puchowe podbicie, by zachować jak najwięcej ciepła. Aż po krańce świata rozpościera się stężały od mrozu mrok, a one próbują przeżyć wsłuchane w znikomy stukot sikorzych serduszek. A potem przychodzi świt i obierają do białego świńskie kości. To trochę perwersyjny widok: po wiórku, po skrawku, po ociupinie, strużynie znika zwierzęce ciało. Trochę tak jakby parowało, jakby rozpuszczało się w powietrzu. Czasami podchodzę i oglądam setki śladów, setki maleńkich ptasich ukłuć. Za miesiąc zostaną tylko patyki żeber i suche włókna pomiędzy nimi. Ciekawi mnie to znikanie, zamiana mięsa na kalorie, na furkot, na życie.

O poranku zlatują się chyba wszystkie. Jest ich tyle, że przypominają rój wielkich owadów. Furkliwy obłok zakrywa i żeberka, i słoninę.

Czasami zjawia się samotny kowalik. Szarobłękitny z żółtawym brzuszkiem, kolorystycznie daleki krewny bogatek. Najpiękniejszy jest jego makijaż: egipska kreska ciągnąca się od oka aż gdzieś na ramię, gdzieś pod skrzydło. Długi dziób stanowi wytworne przedłużenie tej linii. Kowalik wybiera jednak karmnik, do którego wsypuję czasami parę garści słonecznika. Zanim tam zajrzy, przysiada na balustradzie i czujnie się rozgląda. Śmiesznie zadziera łepek. En face nie jest tak elegancki jak z profilu. W końcu podfruwa, chwyta w dziób dwa albo trzy nasiona i odlatuje. Nie znam się na ptakach i nie wiem, czy po prostu połyka, czy siada w spokojnym miejscu, by wyłuskać tłustą zawartość z czarnej łupiny. Ale kowalik to rzadki gość. Na co dzień mam sikorczy tłum. Gawiedź, która pstrzy werandę i stół białymi odchodami. Na wiosnę trzeba to szorować. Ale na swój sposób fascynująca jest ta wędrówka materii: ubywanie jedzenia, przybywanie gówna. Bierze się z tego ptasi ruch.

Siedzę o trzy metry od tego oddzielony szybą. Czasem któreś ptaszę porzuca dziobanie i przysiada na zewnętrznym parapecie okna, na jakimś duperelu, który tam stoi. Przysiada i patrzy na mnie. Przekrzywia głowę i patrzy. Patrzymy na siebie. Wyglądamy ze swoich światów.

Ale widać nie jestem dla nich ciekawy i zaraz odlatują do przerwanego posiłku. Małe pierzaste kulki z ciepłem w środku i terkotem serduszka jak ćwierć ziarnka grochu. Potem odlatują dalej. W głąb pejzażu bez końca, w głąb tej bezlitosnej bieli i mrozu, który ścina wodę, ziemię i krew w organizmach. A przecież nie ma delikatniejszej krwi, niż krew ptasia.