Jeszcze 2 minuty czytania

Łukasz Gorczyca

DOBRY WIECZÓR:
Kocham sztukę

Łukasz Gorczyca

Łukasz Gorczyca

Dobry wieczór! Proste i szczere wyznania zawsze się dobrze sprzedają. „Kocham fotografię” – zbiór artykułów, esejów i wywiadów Adama Mazura na temat fotografii to bestseller wydawnictwa 40000 Malarzy. Właśnie ukazało się trzecie, poszerzone wydanie, którego egzemplarz miałem przyjemność dostać kilka dni temu od autora. Z każdym kolejnym wydaniem tej książki rośnie we mnie podziw dla kol. Mazura, z którym rozmowy na temat fotografii wysoko sobie cenię. Tym razem pochłonęła mnie bez reszty lektura tekstu o najmłodszej generacji krajowych artystów – fotografów, który jest jednym z dwóch nowych, cennych dodatków do tego popularnego tomu. Radość sprawiły mi zarówno walory poznawcze tego obszernego tekstu (jedną ręką trzymałem książkę, drugą od razu googlowałem nazwiska i prace wzmiankowanych twórców), jak i swobodna fraza, jaką autor tekstu prowadzi nas przez nowe dla fotografii miejsca, wystawy, galerie i retoryczne spory. Na tym właśnie zasadza się fenomen miłosnej pasji, jaką Adam obdarza fotografię – oto krytyk, który opisuje zjawiska, które jeszcze na dobre nie zaistniały; opisuje i nazywa. W tej praktyce zbliża się znacznie do rekordu prędkości ustanowionego ostatnio przez zaprzyjaźnionego kuratora, który błyskotliwie skwitował krótką rozmowę z zaprzyjaźnionym artystą:
– Jeszcze nie zdążyłeś mi pokazać, a ja już wyraziłem swoją opinię.
Ale Adam idzie o krok dalej, bo nie pisze o znajomych, a jeśli, to raczej o przyszłych znajomych. Przede wszystkim zaś obezwładnia szybkością mapowania terenu i definiowania tego, co za chwilę wszyscy zobaczymy. A właściwie – zobaczymy tylko dlatego, że Adam o tym napisał. (Tak jak wspomniałem, żeby to nie było aż tak dosłownie proste, w książce nie ma ilustracji.) Właściwie czy można wygłosić większy komplement pod adresem krytyka sztuki? Mam nadzieję, że Adam mi wybaczy to może nazbyt gwałtowne (ale szczere!) skupienie na jego osobie. W zasadzie chciałem napisać o sprawie bardziej ogólnej, która wszelako znakomicie łączy się z encyklopedycznym talentem mojego kolegi.

Lektura jego tekstu „Galerzyści wrażliwości. O najnowszej fotografii polskiej” naprowadziła mnie ponownie na nienowe przecież zagadnienie definiowania i nazywania sztuki. Przyzwyczaiłem się do myśli, że sensem krytyki jest wartościowanie, ale aktem krytycznym jest również samo nazywanie sztuki. Czasem zresztą krytyk staje się niewolnikiem ukutego przez siebie pojęcia, jakby kuł sam sobie ciężkie kajdany. Z rzeczy ostatnich takim przykładem może być jakubowo-banasiakowe „zmęczenie rzeczywistością”. Adam Mazur z kolei forsował fotograficznych „nowych dokumentalistów”, choć w sensie literackim była to raczej adaptacja niż w pełni samodzielna kreacja. Adam pędzi jednak do przodu i teraz, studiujac osiągnięcia kolejnej generacji fotografów, chciałoby się zawołać: „starzy dokumentaliści, młodzi melancholicy!”. Przy takiej szybkości trzeba jednak bardzo uważać na zakrętach, na jednym z nich pod piórem krytyka melancholia młodych fotografów wlewa się do malarskiego korytka zmęczonych rzeczywistością. Kusząca figura, a jednak może lepiej cofnąć się jeden krok.

Jedna z młodych galerii promujących nową fotografię, ta najbardziej warszawska (ze wszystkimi za i przeciw tego epitetu) nazywa się Czułość. Chciałbym w tym miejscu tyle tylko powiedzieć, że dobre, proste nazwy, tak jak szczere wyznania, mają w sztuce wielką siłę.

Pora ujawnić jednak, o czym tak naprawdę miał być ten felieton. O sztuce. O słowie „sztuka”, a dokładnie o wierze w jego magiczną, sprawczą moc. Tu od razu dygresja, że uwodzić można oczywiście nie tylko słowami, ale i przedmiotami. Książki wydawnictwa 40000 Malarzy to w istocie jedna seria wydawnicza o wspólnej identyfikacji, projekcie graficznym i ciągłej numeracji kolejnych tomów. Zaliczam się do szczęśliwych ofiar tego prostego zabiegu edytorskiego, posiadam i co najmniej przeglądam wszystkie kolejne tytuły serii. Jeden z ostatnich, ale już w wielu miejscach omawiany, to Sebastiana Frąckiewicza „Wyjście z getta. Rozmowy o kulturze komiksowej w Polsce”. Jakby wbrew podtytułowi, ta książka to rzecz nie o kulturze, ale o sztuce. Dokładniej – skowyt do sztuki. Dla przypomnienia: jest źle, komiks się nie rozwija w Polsce, bo nie ma pieniędzy, bo jest niszowy – ubolewa Frąckiewicz. I znajduje prostą receptę – trzeba przyłączyć komiks do sztuki! Wstawić do galerii, muzeów, na rynek sztuki, sprzedawać kolekcjonerom plansze, na podstawie których drukowane są komiksy, dać ministerialną dotację itp. itd. Kolejne opublikowane w książce rozmowy upływają autorowi na przekonywaniu rozmówców do tej idei. Z umiarkowanym skutkiem. Jakoś w swej genialnej prostocie pomysł ten zapomina bowiem o innej prostej zasadzie, że rzeczy nie stają się lepsze od samego nazywania ich sztuką. Co gorsza, jest wręcz przeciwnie.

Dla osoby zawodowo, ale i przyjemnościowo (tzn. z miłości) zajmującej się sztuką, to cokolwiek bolesne doznanie zrozumieć, że wejście w pole sztuki w wielu dyscyplinach twórczych i wielu indywidualnych przypadkach oznacza tyle co skończyć się, utracić cały kreatywny i rewolucyjny potencjał. Mówiąc prościej, jeśli ktoś nazywa coś znienacka sztuką, należy podejrzewać, że to coś właśnie przestało być ciekawe. Sztuka plakatu, sztuka komiksu, sztuka ulicy. Nie jest to tylko rozgrywka retoryczna. W języku potocznym słowo „sztuka” ma bowiem w naszym kręgu kulturowym konkretny wizualny odpowiednik – to coś prostokątnego, efektownego, drogiego, namalowanego na płótnie przez kogoś znanego, coś co wisi w muzeum w grubej, ozdobnej, złoconej ramie. Ten proces utraty sensu wraz ze wzrostem „artystyczności” ilustruje dobrze retrospektywna wystawa Grzegorza Rosińskiego, wybitnego rysownika komiksów, która podróżuje właśnie po krajowych muzeach (sic!). Zaczyna się ona od rysunków kilku- i kilkunatoletniego chłopca, po których widać, że ten człowiek urodził się właśnie tylko po to, żeby pasjami rysować komiksy. Potwierdza to dalszy ciąg wystawy pełen niesamowitych rysunkowych plansz, ale niestety, nad czym ubolewam jako wielki sympatyk komiksów Rosińskiego, wystawa ma też swój koniec. Koniec gęsty od thorgalopodobnych scen oddanych w oleju na płótnie i zwieńczonych profilowanymi ramami. Jeśli na tym ma polegać alians komiksu ze sztuką, którego domaga się Sebastian Frąckiewicz, to niestety mamy do czynienia albo z poważnym nieporozumieniem, albo drobnym, a tragicznym w skutkach przejęzyczeniem. A może to o jakąś inną sztukę chodzi? Sztukę komiksu? I jak wyjaśnić prosto, a bez urazy, że na tym właśnie polega siła komiksu, że nie jest sztuką? Tą sztuką. A Sasnal, a Maciejowski?! – pokrzykuje Frąckiewicz, dowodząc, że wciaż, mimo tylu przeprowadzonych rozmów (ponad 400 stron), nie rozumie, że uciekanie przed sztuką, taką sztuką, stało się jedną z najważniejszych misji artystów ostatniego półwiecza. Że sztuka, ta sztuka, się skończyła?

W jednym Frąckiewicza intuicja nie zawodzi. Faktycznie, czasem nie warto pisać grubej książki, ani petycji do publicznych instytucji, czasem wystarczy jedno magiczne słowo, żeby wkraść się w łaski krytyków, mecenasów i publiczności.

Na przykład (oprócz uczciwej pracy) wystarczy czułość.

 Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).