Jeszcze 2 minuty czytania

Łukasz Gorczyca

DOBRY WIECZÓR:
Pali się!

Łukasz Gorczyca

Łukasz Gorczyca

Dobry wieczór, witam z centrum dowodzenia antykryzysowego. Tak, myli się ktoś, kto sądzi, że życie i praca w centrum największego polskiego miasta w drugiej dekadzie XXI wieku wyprane są z pierwotnych emocji i kontaktu z żywiołami natury. I nie chodzi tu o żadną falę powodziową, która szczęśliwie nie co dzień się zdarza, ale o rutynowe, coroczne zimowe zmagania. Od kilku dni, jak zawsze o tej porze roku, chodniki śródmiejskich ulic opasane są biało-czerwonymi taśmami. Nie, to nie jest święto niepodległości. Nie, limit katastrof samolotu rządowego został wyczerpany z nawiązką. To proza życia śródmiejskiego przybiera taki patriotyczny deseń: Uwaga sople etc! – napisał ktoś lapidarnie, ale z literackim polotem na jednej z kartek przyczepionych do wstęgi przecinającej chodnik. Uciekamy więc przed domniemanym ostrzałem sopli i ciężkich śniegowych kul wprost pod koła samochodów, trup ściele się gęsto, od przekleństw parują szyby aut i okulary przechodniów. Wystarczyłoby co prawda na czas odśnieżyć dachy, ale nie podsuwajmy tak banalnych rozwiązań narodowi, który w zmaganiach z niesprawiedliwymi przeciwnościami losu, natury, historii etc. odnajduje swoją tożsamość. I radość.

Takie sople na czas względnego dobrobytu i wolności są w sam raz. Nie rujnują życia, ale dokuczają miło, pozwalają każdemu względnie sytuowanemu mieszczaninowi poczuć się choć trochę źle, a tym gorzej sytuowanym, poczuć wystarczająco źle. Ale zaletą sopli jest też to, że odciągają uwagę od prawdziwych kataklizmów, takich jakie niegdyś prowadziły do upadków  miast, albo zrównywały z ziemią całe dzielnice. Na przykład pożar – jedna z największych zmór dawnych miast, dziś rzecz u nas coraz mniej popularna, której marketingowy potencjał sprowadza się co najwyżej do zabawek i książek dla dzieci ze strażakami w roli głównej.

Tak by się mogło wydawać, a jednak pożar uderzył. 30 stycznia 2013 o świcie spłonął w Warszawie kilkupiętrowy, zabytkowy budynek dawnych magazynów przy Inżynierskiej, obecnie użytkowany przez artystów – na pracownie, magazyny, teatr, klub. W oka mgnieniu – jak to ogień – pożar ten zyskał kulturo(prze)twórczą moc, jego łupem padły bowiem archiwa i prace kilkunastu ważnych artystów, w tym m.in. Karola Radziszewskiego i Nicolasa Grospierre'a, żeby niesprawiedliwie wymienić tylko tych najbardziej znanych.

Szok, choć przecież przemądrzała historia sztuki zna już podobne przypadki. W maju 2004 roku w Londynie spłonął magazyn firmy Momart, a w nim conajmniej kilka ikonicznych dzieł czołowych brytyjskich artystów: Tracy Emin, Helen Chadwick, Damiena Hirsta, Jake i Dinos Chapmanów, Michaela Craig-Martina etc. W nieodległym Krakowie i nie dalej jak rok czy dwa temu, spaliła się pracownia Jakuba Juliana Ziółkowskiego, utalentowanego i znanego w świecie malarza. Z kolei dosłownie kilka miesięcy temu podpalacz-pasjonat puścił z dymem spory kawał „Tęczy” Julity Wójcik, pomnikowej instalacji wystawionej przez Instytut Adama Mickiewicza na warszawskim placu Bawiciela, przepraszam, Zbawiciela.

A jednak, nic w przyrodzie nie ginie. Bo przecież nie jest tak, że wszystko po prostu poszło z dymem. Wystarczy spojrzeć na opublikowane w internecie zdjęcia Kai Kleczewskiej dokumentujące pożar pracowni na Inżynierskiej. Pożar to był zaiste przerażająco piękny, godny pędzla najlepszych weducistów czasów nowożytnych. Musiał to być kawał dobrej sztuki, skoro płonęła tak olśniewającymi, soczystymi płomieniami. Taki ogień, używając języka sztuki, to akt performatywny i estetyczny, podobnie jak autonomicznymi bytami estetycznymi stają się dokumentujące go fotografie. Sztuka przetapia się w sztukę. Cóż bowiem w istocie spłonęło? Nie idee, lecz jej materialne ślady i dokumenty. Sztuka się nie pali, sztuka płonie i tylko taka – żywa, gorejąca – ma sens.

- Nadal mamy wyobraźnię, ona nie spłonęła – powiedział prosto i celnie Jan Mioduszewski, jeden z poszkodowanych w pożarze artystów. Jego artystyczną kreacją jest Fabryka Mebli – domniemana wytwórnia niesamowitych mebli, fantazyjnych, dwuwymiarowych meblościanek uwolnionych spod nadzoru lokatorskiego. Pożar w fabryce mebli, cóż, to się zdarza, dlatego też jej właściciel zachowuje spokój i jasność umysłu. W sztuce wszystko jest możliwe, i kataklizmy, i stwarzanie wszystkiego od nowa.

Spontanicznie ruszyła solidarnościowa akcja pomocy, poszukiwanie zastępczych lokali na pracownie i zbiórka narzędzi potrzebnych artystom do dalszej pracy. Ale może spalona pracownia już sama w sobie jest gotowym narzędziem do dalszej pracy? Bo owa bezlitosna historia sztuki zna również przypadki pożarów starannie przez artystów wyreżyserowanych. W ten sposób 24 lipca 1970 roku w krematorium w San Diego John Baldessari skremował wszystkie własne obrazy, które wciąż posiadał. Z części popiołu upiekł ciasteczka, do malarstwa nigdy nie powrócił i należy dziś do najważniejszych współczesnych artystów konceptualnych. Bo dla żyjącego artysty i jego publiczności strata obiektów sztuki niekoniecznie jest stratą, przeciwnie, może okazać się zyskiem.

Owszem, ciągle jeszcze żywy jest w polskiej sztuce kompleks biedy. Nawet pożary u nas gorzej dofinansowane. Kiedy spłonął londyński magazyn Momartu, rozgorzały spekulacje na temat wysokości wypłaconego ubezpieczenia i dywagacje, czy i jak zniszczenie dzieł wpłynie na wzrost wartości innych prac tych artystów. U nas pracownie są na ogół nieubezpieczone, a jedyna anegdota jaka przypomina się w związku z katastrofalnym pożarem sztuki, to historia docenta R. z warszawskiej ASP, którego ostentacyjny alkoholizm kadra uczelni tłumaczyła nieszczęśliwym zdarzeniem z przeszłości:

- Spaliła mu się pracownia i już się po tym nie podniósł.

Po podpaleniu „Tęczy” Julity Wójcik fundująca ją instytucja bezzwłocznie i manifestacyjnie przystąpiła do naprawy uszkodzonego dzieła. Niestety, w sylwestrową noc ogień znów wspiął się po jej konstrukcji, siejąc spustoszenie w sztucznych kwiatach, z których rzeźba jest upleciona. I na tym się skończyło. Ogorzały szkielet straszy od miesiąca, za to polska publiczność w powszechnym głosowaniu przyznała artystce „Paszport Polityki” – miły, polski gest zadośćuczynienia. Palę, bo lubię.

Na tym można by zakończyć pogorzelczą gawędę ku pokrzepieniu wszystkich szczerze stroskanych niszczącą siłą żywiołu, ale przypadkiem warszawski pożar zbiegł się w czasie z równie poruszającą historią zza oceanu.

Znany i ceniony w środowisku polski fotograf Andrzej Kramarz wyruszył kilka miesięcy temu w samochodową eskapadę po Ameryce. Bez konkretnego planu, ale wyposażony w sprzęt fotograficzny, w wieku lat 48 rozpoczął podróż do swej Ziemi Obiecanej, czyli po 48 zjednoczonych stanach. Fotograficzne obserwacje na bieżąco publikował na własnej stronie internetowej, oferując zarazem na sprzedaż autorskie odbitki w pocztówkowym formacie po 10 dolarów za sztukę. W ten sposób planował sfinansować całe, zamierzone na 10 miesięcy przedsięwzięcie. Niestety, w Las Vegas – mieście zmiennej fortuny – rozpędzony wóz strażacki staranował pojazd polskiego artysty. Tym samym cały, przecież nie tak znowu solidny, plan ekonomiczny wziął w łeb, czy raczej, trzymając się pożarniczej metaforyki – spalił na panewce. Artysta – skazany sam na siebie – nie poddał się jednak, znalazł pracę, żeby uzbierać na nowy samochód. I ten plan szybko załamał się wobec prostej kalkulacji, ile miesięcy potrzeba na wypracowanie stosownej kwoty. Ogłosił więc akcję doraźnej zbiórki pieniężnej poprzez internetowy Kickstarter, proponując już nie tylko kolekcjonerskie odbitki i całe pakiety własnych zdjęć, ale również spotkania autorskie i warsztaty. Kiedy to piszę, do jej zakończenia zostały 4 dni, a z potrzebnej sumy 10 tysięcy uzbierało się do tej pory 588 dolarów...

Wypadek? Pożar? Porażka? Jest coś pięknego w tym przedsięwzięciu, że dojrzały artysta o wymiernym dorobku, potrafi w tak bezpośredni sposób poddać własną twórczość weryfikacji, zacząć jeszcze raz od zera, wymieniając przez internet zdjęcie za dwa galony paliwa. Jak sam zauważa, trudno tu oddzielić sztukę od życia, ale zarazem Kramarz usilnie broni ich odrębności. Wśród opublikowanych fotografii, które eksponują lekko zmanierowane, anegdotyczno-wyestetyzowane spojrzenie na krajobraz amerykańskich miast i miasteczek, są również dwa zdjęcia przedstawiające rozbity samochód artysty. Te dwa jako jedyne, nie są przeznaczone do sprzedaży.

Spalona pracownia, rozjechany przez strażaków samochód – podstawowe narzędzie pracy, oczywiście te proste losowe wypadki wywołują większe poruszenie niż sama sztuka. Mówiąc inaczej, nieprzewidziana naturalna katastrofa, która dotyka artystę, przywraca sztuce prawdziwie ludzkie emocje i dramat. Nie wiem, czy to świadczy źle o sztuce, czy może źle o publiczności, widzę za to, że te sople naprawdę nie wiszą tak całkiem bez sensu.

 Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).