Jeszcze 2 minuty czytania

Mirosław Filiciak

KULTURA 2.0:
Trzy biblioteki

Mirosław Filiciak

Mirosław Filiciak

Google Books Library Project to inicjatywa, w ramach której kalifornijski gigant w partnerstwie z bibliotekami czołowych amerykańskich uniwersytetów (i długą listą kooperantów zagranicznych) miał zeskanować kilkadziesiąt milionów książek. Wszystkie publikacje, do których prawa wygasły, a także tak zwane dzieła osierocone, miały być w całości dostępne w internecie. Założenie Google wydawało się proste: chodziło o to, by połączyć ideę otwartej biblioteki z możliwościami internetu i przełamać dotychczasowe trendy, które wskazują, że prędzej ograniczony zostanie dostęp do zbiorów fizycznych, niż bezpłatne udostępnianie publikacji obejmie swym zasięgiem internet. Rzeczywistość okazała się jednak inna: to trend przełamał Google. Choć firma porozumiała się z organizacjami reprezentującymi autorów i wydawców i planowała zapłacić im rekompensatę w wysokości 125 milionów USD, umowa została zakwestionowana przez amerykański sąd. Sędzia uznał, że pomimo oczywistych korzyści społecznych, umowa uczyniłaby z Google monopolistę. Z ulgą odetchnęli konkurenci tacy jak Amazon, ale też europejscy politycy, oskarżający Google o językowy imperializm. I choć projekt oficjalnie nie został zawieszony, to w praktyce możliwości jego realizacji są po orzeczeniu sądu z roku 2011 zerowe.

Szkoda? To zależy, z której strony spojrzeć. Miło byłoby korzystać z ogromnego sieciowego katalogu, ale trzeba też pamiętać o potencjalnych szkodach dla rynku wydawniczego, odciętego od źródła części swych przychodów. A idealizm Google, jak to zwykle z dużymi korporacjami bywa, ma przecież i drugą stronę – firma zarabia na naszych danych, w których zbieraniu kolejna książkowa usługa mogłaby pomóc. Nawet więc gdyby Google udostępniało swoje zasoby bezpłatnie (co nie było takie pewne – wśród propozycji pojawiała się też kwestia opłat dla bibliotek), i tak zarabiałoby na użytkownikach. Wydawcy, poza jednorazową opłatą, nie dostaliby nic.

Jednak po zawieszeniu perspektywy ekonomicznej (bo chyba nawet żyjąc w kapitalizmie mamy do tego prawo?) korzyści z wielkiej sieciowej biblioteki są tak duże (pierwszy akapit brzmiał przecież kusząco), że jednak szkoda byłoby zarzucić ten pomysł. Dlatego warto przyjrzeć się drugiemu modelowi sieciowej biblioteki – jego najnowszym przejawem jest uruchomiona właśnie Digital Public Library of America. Jeden z jej ojców założycieli, Robert Darnton, określa ją jako połączenie „utopizmu z pragmatyzmem”.  Instytucje zaangażowane w ten projekt wcześniej współpracowały z Google – teraz radzą sobie same, korzystając z dofinansowania prywatnych mecenasów. Oznacza to oczywiście, że rozmach i tempo realizacji przedsięwzięcia są znacznie mniejsze – po stronie plusów należy jednak zapisać fakt, że koordynatorem nie jest podmiot komercyjny. Oczywiście DPLA nie jest jedyną inicjatywą tego typu – w wariancie jeszcze bardziej oddolnym mamy przecież Internet Archive (finansowane z prywatnych środków Brewstera Kahle), a w odmianie wybitnie odgórnej finansowaną przez Komisję Europejską bibliotekę Europeana. Problem rozwiązany? Tylko połowicznie, i to nie dlatego, że książek szuka się głównie w Google, które rzecz jasna ruch kieruje niekoniecznie na strony konkurencyjnych bibliotek. O ile bowiem na półkach lokalnej biblioteki znajdziecie także nowe książki, to w wolnym dostępie w internecie głównie starocie. To cena za ochronę rynku wydawniczego. 

Jest jednak jeszcze jeden problem. Polega na tym, że bez względu na to, co ze swoimi zbiorami skanów zrobi Google, i bez względu na to, jak rozwijać będą się biblioteki takie jak Europeana i DPLA, jest jeszcze model trzeci.

Biblioteka numer trzy ma wiele edycji i wariantów – jednym z nich jest przedsięwzięcie, za którym stoi brodaty artysta i haktywista Nenad Romić, znany też jako Marcell Mars. Jego pomysł jest prosty – połączyć zbiory, jakie w prywatnych komputerach mają użytkownicy otwartej aplikacji Calibre. Stworzyć sieć wymiany plików z e-bookami w oparciu o program, z którego i tak większość ich czytelników korzysta. Jak dotąd taka sieć działała tylko podczas festiwalu HAIP w Ljubljanie, w ograniczonej liczbie komputerów. Ale wkrótce to może się zmienić. Dlaczego wydawcy powinni przejmować się działaniami takich ludzi jak Romić? Konsekwencje jego działań dla rynku wydawniczego mogą być podobne jak te, które rynkowi muzycznemu przyniósł Napster. I w tym sensie drugorzędne znaczenie ma to, czy jego działania opierają się rzeczywiście na szlachetnych motywacjach, czy jest to tylko inna wersja działań prowadzonych od lat przez operatorów dużych rosyjskich serwerów, zarabiających krocie na reklamach. Na poziomie konsekwencji rynkowych nie ma znaczenia, że Romić ma ciekawy pomysł i ładnie o nim opowiada. Znaczenie ma jednak to, że o ile może nie znaleźć się drugi Google, a przyszłość finansowania sieciowych bibliotek publicznych, zwłaszcza w dobie kryzysu, jest niepewna, to drugi Romić znajdzie się na pewno. Trzeci, czwarty i piąty też. Zamknięcie Napstera nie zakończyło przecież problemów rynku muzycznego.

Być może to cyniczne podejście i trudno oczekiwać, by wydawcy, poddawani takiemu szantażowi, byli zadowoleni. Ale jeśli różne podmioty z rynku książki nie zaczną aktywniej wspierać modelu drugiego, automatycznie umocnią trzeci. I to jest argument za tym, żeby poszerzać pulę tego, co w obiegu formalnym można udostępniać za darmo. Jeśli trafią tam dzieła osierocone, publikacje naukowe finansowane z państwowych grantów, ale też książki, które już nie zarabiają – nawet jeśli ich autorzy przeżyli II wojnę światową – to może będą w stanie jakoś konkurować z Marcellami Marsami tego świata. Natomiast jeśli długość trwania praw do książek zamiast być skracana zacznie być wydłużana, jeśli nie będzie rozwijany system ograniczeń i wyłączeń dających prawa użytkownikom – konkurencja będzie niemożliwa. Darnton ma rację. Tu naprawdę nie chodzi tylko o utopię. Także o pragmatyzm.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.