KULTURA 2.0:
Piracka nowoczesność
Jest takie państwo, w którym znaczna część obywateli w zasadzie nie używa gotówki – większość operacji finansowych wykonuje z użyciem telefonu komórkowego. W ten sposób przepływa pomiędzy ludźmi aż jedna trzecia produktu krajowego brutto, a subskrybentami usług pozwalających przelewać pieniądze z telefonu jest dwóch na trzech mieszkańców. Nawet relatywnie drobne transakcje wyglądają, jak w filmach science-fiction – kilka kliknięć na klawiaturze i pieniądze trafiają na konto sprzedawcy. Usługi są popularne, bo każdy ma telefon, a prowizje są niskie. Pytanie brzmi: jaki to kraj?
Odpowiedź: nie, nie Japonia. Nie Korea Południowa. Żaden z krajów skandynawskich. Chodzi o miejsce, które pod wieloma względami jest ich absolutnym przeciwieństwem. O być może najbardziej niebezpieczne państwo na świecie – Somalię. Kraj, w którym władza państwowa od wybuchu wojny domowej w roku 1991 praktycznie nie istnieje i w którym faktyczną władzę posiadają klanowe milicje. Mobilne transfery pieniędzy są tam ucieczką przed posiadaniem gotówki, bo na ulicach Mogadiszu można zginąć dla kilkudziesięciu dolarów. Wszystko to pokazuje, że innowacyjne usługi i wszechobecność nowych technologii niekoniecznie muszą pokrywać się z naszymi wyobrażeniami o postępie. A „nową technologią” niekoniecznie musi być elegancki smartfon – być może wystarczy twoja stara Nokia, która w kontenerach z elektronicznym złomem trafiła do kraju, który kojarzy ci się głównie z napadającymi na statki piratami.
* * *
Czy Mogadiszu można traktować jako miasto przyszłości? To tylko pozornie absurdalne pytanie. Jennifer Robinson w tekście „Living in Dystopia: Past, Present, and Future in Contemporary African Cities” pisze o tym, jak nasze myślenie o miastach – w tym korzenie urban studies – skażone są kolonializmem. Park, Simmel, Benjamin, Wirth – wszyscy oni byli przekonani, że nowoczesna metropolia zostawia za sobą nieformalne praktyki z epoki agrarnej albo preidustrialnej, że wprowadza nowy porządek. Ale jeśli o przyszłości metropolii przestaniemy myśleć na zasadzie wyobrażeń: „jeśli stanie się to i to, efekt będzie następujący”, a poszukamy ich konkretyzacji, Afryka okaże się być żywą dystopią. Miejscem, w którym kumulują się wszelkie możliwe problemy i którego mieszkańcy na swój – to prawda, że mocno ograniczony – sposób próbują z nimi walczyć. To nie miasta ze szkła i stali, lecz z mniej szlachetnych materiałów, czasem wręcz ze śmieci. Nie rodem z „SimCity” – raczej „SlumCity”. Z soundtrackiem nagranym nie przez Vangelisa czy Kraftwerk, lecz Die Antwoord, albo jeszcze lepiej – Konono No.1.
Brudne ulice, bezrobocie, chaos – to nie są problemy, z którymi Globalna Północ poradziła sobie raz na zawsze. Lauren Beukes, pisarka z RPA, której książka „Zoo City” w ubiegłym roku zdobyła m.in. nagrodę Arthura C. Clarke’a, w wyemitowanej niedawno przez BBC audycji poświęconej afrykańskiemu science-fiction mówiła, że inspiracji dostarczają jej ulice Johanesburga, gdzie cyberpunk miesza się z magią, a przyszłość z przeszłością. Znachorzy sangoma funkcjonują równolegle z nowoczesną medycyną. I korzystają z Twittera.
* * *
Nowoczesność nie musi być sterylna i uporządkowana – totalna inwigilacja, ulubiony temat „białego” science-fiction, odwraca naszą uwagę od innych problemów. Ravi Sundaram, piszący o „pirackiej nowoczesności” zwraca uwagę, że tanie technologie komunikowania pomogły krajom rozwijającym się w odrzuceniu zachodniej wizji modernizacji. Delhi, o którym pisze, to przykład, że u podwalin jednej z największych gospodarek świata leżą piractwo i recykling. Nielegalny rynek kaset, nielegalne telewizje kablowe, piractwo komputerowe. Sundaram uważa, że nie chodzi o samo kopiowanie i pasożytowanie na zachodnim przemyśle – raczej o włączenie ich produktów w lokalny ekosystem. Bez niepotrzebnej wywrotowości, bo to nie jest kontrkultura – raczej walka o przetrwanie (choć można zadać pytanie: kto zdestabilizował pracę korporacji, a kto je dziś zasila?).
Tanie technologie, takie jak VHS, później komórki i inne technologie cyfrowe, dostarczyły infrastrukturę tam, gdzie jej brakowało. Niekoniecznie jednak wprowadziły porządek i kontrolę. Częściej stawały się podstawą dla budowy nieformalnego, równoległego obiegu. Bo piracka nowoczesność często jest jak somalijscy piraci – nielegalna. Choć równocześnie, podobnie jak działalność morskich terrorystów, nie poddaje się jednoznacznej ocenie. Przecież wielu z nich to dawni rybacy, którzy swą zbrojną działalność rozpoczęli, chroniąc swoich wód przed rabunkową eksploatacją przez zagraniczne statki.
* * *
Aleksandra Wasilkowska niedawno w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” mówiła, że warszawski mieszczuch bazary docenia wyłącznie na wakacjach w Egipcie czy Maroku. Ale w domu wymykająca się regulacjom, oddolnie zarządzana przestrzeń kłóci się z wizją nowoczesności. Trzeba ją zamknąć i zastąpić stadionem, niedostępnym nawet – a może zwłaszcza – dla najbliższych mieszkańców. Bo to dwa różne, oddzielone od siebie – jak lubimy myśleć – porządki.
Problem w tym, że ta wizja doskonale zorganizowanej nowoczesności jest już nieaktualna, o ile kiedykolwiek była. Tak, jak najciekawsze usługi komórkowe powstają dziś w Afryce Subsaharyjskiej czy na indyjskiej prowincji, tak miasto przyszłości bliższe jest afrykańskim slumsom niż sterylnym wizjom Neo-Tokio. To nie przypadek, że najciekawszy film SF ostatniej dekady powstał w Afryce. I nie chodzi tu o ekscytację egzotyką czy natrętną idealizację oddolności. To, co nieformalne lub pirackie, też buduje swoje wykluczenia i podziały, niekoniecznie jest „lepszą” wersją formalnego. Co nie zmienia faktu, że po prostu jest.