Zaproszenie do wnętrza
Maria Korsak, pejzaż / Desa

Zaproszenie do wnętrza

Ludwig Zimmerer

Swoje hobby Maria Korsak traktowała poważnie – jak prawdziwa malarka siadywała na stołeczku przy trasie W-Z, by malować ulice i budynki – ku uciesze przechodniów, którzy nic nie wiedzieli o malarstwie naiwnym

Jeszcze 7 minut czytania

Dlaczego zacząłem to wszystko zbierać? Pewnie dlatego, że jestem analfabetą w sprawach technicznych – kilkakrotnie próbowałem nauczyć się robić zdjęcia. Podczas moich pierwszych podróży po Polsce i wędrówek po sklepach Cepelii (na początku lat sześćdziesiątych) odkrywałem dzieła artystów nieprofesjonalnych, które mnie fascynowały – patrząc na nie, miałem poczucie, że chcą mi przekazać coś ważnego. Byłem w tym okresie dość jeszcze świeżym w PRL-u korespondentem zachodnioniemieckim i rozpaczliwie starałem się zrozumieć, co się w tym kraju dzieje. Nie miałem wtedy czasu, by w skupieniu wysłuchać tego, co te rzeźby lub obrazy mają mi do powiedzenia. Gdybym umiał fotografować, pewnie robiłbym zdjęcia i chował je na spokojniejsze chwile. Ale nie umiałem, więc nie pozostawało mi nic innego jak kupowanie tych prac, w przeciwnym razie zniknęłyby bez śladu i nie mógłbym się już od nich niczego dowiedzieć (…).

Każdy myślący człowiek ma swoich nauczycieli. Kiedy byłem bardzo młody, dużo zawdzięczałem Platonowi i św. Augustynowi, w późniejszych latach z wielką korzyścią studiowałem dzieła Marksa i Kierkegaarda. Teraz, jako dojrzały człowiek, znajduję się przede wszystkim pod wpływem Władysława Chajca, Józefa Lurki, Edwarda Błaziaka (…). Praca dziennikarza jest nerwowa i z konieczności powierzchowna – ma on do czynienia z prawdami dnia dzisiejszego, które jutro już mało kogo będą obchodzić. Osobisty kontakt z twórcami sztuki nieprofesjonalnej pozwala mi szukać prawd wczorajszych, które będą ważne także pojutrze (…).

LUDWIG ZIMMERER

4 czerwca Ludwig Zimmerer (mój Ojciec) został pośmiertnie odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski przez Prezydenta RP, Bronisława Komorowskiego.
Ojciec urodził się w 1924 roku w Augsburgu. W 1953 i 55 spędził kilka dni w Polsce na zaproszenie znajomych z PAX-u. Kolejny raz zjawił się w Warszawie jesienią 1956. Tu zaskoczył go tzw. październik. Nawiązał współpracę z zachodnioniemieckim tygodnikiem „Die Welt”, a następnie radiem NDR. Został w Polsce aż do swej śmierci. Ożenił się z Joanną Olczak, moją przyszłą matką. Dom moich rodziców stał się szybko miejscem spotkań polskich i zachodnioniemieckich intelektualistów i polityków.

Z początkiem lat 60. Ojciec zainteresował się polską sztuką ludową. Z biegiem lat stworzył największą w Polsce kolekcję sztuki nieprofesjonalnej. Zmarł we wrześniu 1987 roku. Na mocy testamentu, który pozostawił, miałam przekazać jego zbiory odpowiedniej polskiej instytucji. Mimo ciągnących się od 26 lat procesów z jego trzecią żoną, kolekcja Ludwiga Zimmerera, poza niewielką częścią, która znalazła się w depozycie Muzeum Etnograficznego w Warszawie, uległa rozproszeniu i de facto przestała istnieć.

Ojciec przez wiele lat pisał książkę o swych zbiorach – z roku na rok w jego gabinecie rosły sterty maszynopisów, a on najwyraźniej nie umiał sobie poradzić z wielością tematów, które chciał poruszyć. Porzucił tę pracę w sierpniu 1980, by pisać o rodzącej się właśnie „Solidarności”. Na początku 1982 roku doznał udaru mózgu, wyjechał na leczenie do RFN, a kiedy wrócił po kilku latach do Polski, z powodu zatargów rodzinnych zamieszkał w Krakowie, a nie w Warszawie, gdzie nadal znajdowała się jego kolekcja oraz maszynopisy książek, których nigdy nie udało mu się odzyskać.
Fragmenty książki poświęconej polskiej sztuce ludowej przechowała Joanna Szczęsna, asystentka mojego Ojca. To zaledwie kilkadziesiąt stron różnych wersji tych samych tematów. Próbuję teraz nadać tym szczątkom jakiś kształt, przekonana o tym, że to, co mój Ojciec miał do powiedzenia o sztuce nieprofesjonalnej i jej twórcach, ma znaczenie nie tylko dla znawców przedmiotu.

Katarzyna Zimmerer

Wielka sztuka sama się broni i nie potrzebuje tłumacza – dobrze, jeśli znam historię życia, marzeń i cierpień Vincenta van Gogha, ale ta wiedza nie jest mi niezbędna, bym mógł po prostu podziwiać jego dzieło. Inaczej jest – poza nielicznymi wyjątkami – z pracami artystów nieprofesjonalnych. To paradoks, że akurat ja, obcy przybysz, mam poczucie, że rozumiem ich przekazy, które rzadko docierają do odbiorców, ponieważ ich prace są po prostu zbyt skromne i nieudolne. Być może to poczucie dowodzi mojej próżności, niesie ono jednak ze sobą ogromną odpowiedzialność. Czuję się trochę jak niezbędny tym ludziom listonosz, którego zadaniem jest przekazywanie dalej tego, co chcą w swych rzeźbach czy obrazach powiedzieć lub jak ktoś, kto znalazł list w butelce rzuconej z bezludnej wyspy do morza w nadziei, że ktoś tę wiadomość wyłowi (…).

Ilekroć zabieram się do pisania o moich zbiorach i ludziach, których prace posiadam, tylekroć przeraża mnie ogrom tego przedsięwzięcia (…). Aby znaleźć formę dla tak obszernej całości, potrzebny był mi jakiś mocny bodziec z zewnątrz. Stał się nim film, który Andrzej Wajda postanowił w 1979 roku poświęcić moim zbiorom. W trakcie naszej współpracy okazało się jednak, że przy całym wzajemnym szacunku, nasze wyobrażenia na temat powstającego dzieła bardzo się różnią. Aby uniknąć nieporozumień, w końcu każdy z nas zajął się tym, co do niego należało – Wajda kręcił dokument o kolekcji i kolekcjonerze, ja robiłem notatki do jakiegoś, prawdopodobnie niewykonalnego obrazu filmowego na temat sztuki nieprofesjonalnej we współczesnej Polsce.

Punktem wyjścia mojej opowieści, podobnie jak w filmie Andrzeja Wajdy „Zaproszenie do wnętrza”, jest dom, w którym znajdują się moje zbiory (…). Idea jest prosta – zapraszam obcego mi człowieka do obcej dla niego krainy i towarzyszę mu w wędrówce po niej (…).

Przybywasz więc wyimaginowany Gościu na ul. Dąbrowiecką 28 (…). Jesteś u mnie po raz pierwszy, dlatego – jak przewiduję – poczujesz się od progu zdumiony, zmieszany, a może nawet przestraszony, choć zapewne nie od razu zdasz sobie z tego sprawę. W tym domu nie tylko ludzie patrzą na przedmioty, ale również przedmioty patrzą na ludzi, co może budzić lęk. Też się kilkakrotnie przestraszyłem, kiedy zmęczony wracałem późno do domu i nagle spoglądałem w naturalnej wielkości twarz Chrystusa. Choć ta płaskorzeźba od lat wisi na wysokości mojej głowy w oknie drzwi wejściowych, umieszczona świadomie w tej dominującej nad korytarzem przestrzeni, miałem niespodziewane wrażenie, że ktoś się tam na mnie czai. To dzieło, które sam kupiłem, które sam umieściłem na swej drodze do domu, z którym się zżyłem, mimo że pozostaje dla mnie obce, zmusza mnie co jakiś czas do refleksji nad metafizyczną stroną życia – ciągle od nowa podaje w wątpliwość moją zewnętrzną egzystencję, codzienne doświadczenia i mój normalny świat. Jest znakiem mych wewnętrznych rozterek, które mnie przerażają, a równocześnie są mi tak potrzebne (…).

Nadmiar i chaos panujące na korytarzu, na którym się nagle znajdziesz, mój Gościu, spowodują twoje zakłopotanie. Poruszane byle mocniejszym podmuchem wiatru, wiszące na nylonowych żyłkach aniołki, spoglądają na Ciebie trochę słodko, trochę bezmyślnie. Otyły Jonasz próbuje właśnie wydostać się z wnętrza grubej ryby lub – kto wie – akurat jest przez nią pożerany. Dużego formatu król Jan Sobieski w kąpieli, kolorowa kopia amerykańskiej Statuy Wolności z drewna lipowego, konterfekty Piłsudskiego, Hoszimina i Sukarno. Kolorowe, naiwne płaskorzeźby, tworzące orszak świętych, między świętymi brzuchate, uskrzydlone bożki-demony, niosące na głowach wazony z kwiatami. Kiedy spytałem ich twórcę, wówczas osiemdziesięcioletniego chłopa, analfabetę, co wyobrażają te figury, odpowiedział: „Skąd mam to wiedzieć? Myślałem, że pan mi powie”. Za bożkami-demonami niezwykle sugestywne w swym wyrazie twarze ubogich chłopów, wyciosane przez mężczyznę, którego rodzina, jak dalece mógł sięgnąć pamięcią, żyła w biedzie; dopiero on, robotnik drogowy i rzeźbiarz ludowy, dorobił się skromnego dobrobytu. Trzeba przyznać, że jest tego trochę zbyt wiele jak na pierwszy raz (...).

Słynna kolekcja sztuki naiwnej Zimmerera w jego domu (obecnie Państwowe Muzeum Etnograficzne) / buchfreund.de

Wchodzisz po schodach, mijając ustawione na stopniach rzeźby, które zapewne będą Ci się natarczywie przyglądać. Zaglądasz do pokoju na pierwszym piętrze. Leżę na dywanie z głową na poduszce (…). Wskazuję Ci leżącą obok mnie wolną poduszkę oraz sufit. Wiszą na nim idylliczne obrazy Marii Korsak. Można się w nie wpatrywać równie beztrosko jak w niebo, oddając się marzeniom (…).

Jakiś czas temu Maria Korsak namalowała grzech pierworodny. Stworzony przez nią raj, w którym Adam i Ewa zjadają jabłko z drzewa mądrości, jest równie idylliczny, jak inne jej pejzaże. Groźny Archanioł, który mieczem wypędza pierwszą parę ludzi z Edenu na ziemię (…) na obrazie pani Korsak jest niewielkim, pozbawionym znaczenia aniołkiem. Bo Maria Korsak nie czuje się wypędzona – dzięki swej twórczości pozostała w raju.

Urodziła się w Pogórzu niedaleko Nowogródka, w 1907 roku. Jako młoda dziewczyna pomagała rodzicom w gospodarstwie i – podobnie jak inne dziewczęta z okolicy – tkała na krosnach. Przyszłego męża poznała w 1939. Niedługo po ich ślubie wybuchła II wojna światowa - mąż został zmobilizowany, poszedł na front, a po zakończeniu wojny zamieszkał w Warszawie. Ona nadal tkwiła w swej miejscowości, która teraz znalazła się na obszarze Związku Radzieckiego, postanowiła jednak repatriować się do Polski, co wcale nie było takie łatwe. Zgodę na wyjazd otrzymała dopiero w 1958.

Kiedy w latach pięćdziesiątych pojechała do Moskwy, żeby załatwić dokumenty repatriacyjne, po raz pierwszy w życiu poszła do muzeum. Ta trzeźwo myśląca, praktyczna kobieta straciła w Galerii Trietiakowskiej do tego stopnia poczucie czasu, że spóźniła się do urzędu i tego dnia już niczego nie załatwiła. Wtedy jednak postanowiła, że nauczy się tak malować, jak ci artyści, których dzieła właśnie obejrzała. Pierwsze obrazy, z braku pieniędzy, tworzyła kosmykami własnych włosów, wyrywanymi z głowy.

buchfreund.de

Mąż, z którym spotkała się w Warszawie po kilkunastoletnim rozstaniu ,wpadł w furię, kiedy zorientował się, że zamiast młodej, posłusznej małżonki, którą zachował w pamięci, przyjechała do niego pięćdziesięcioletnia kobieta, zajmująca się malarstwem, co dla niego oznaczało, że po prostu zwariowała. Jego furia nie zrobiła na pani Korsak większego wrażenia – jest w niej cicha, niezachwiana pewność siebie i drogi, którą podąża, dlatego mimo sprzeciwu męża nadal malowała. Niektóre z jej najwcześniejszych obrazów, które mam w kolekcji, są dziwnie poplamione – jak opowiada z pobłażliwym uśmiechem, pan Korsak, który później będzie dumnie zacierał ręce, gdy obrazy żony zdobędą uznanie i kupców, wyrzucił je z wściekłości na balkon, gdzie zmokły na deszczu (…).

Maria Korsak niezmiernie szanowała umiejętności wykształconych malarzy, była jednak pewna, że można się ich nauczyć, więc zapisała się do ogniska plastycznego dla malarzy amatorów. Kurs nie zaszkodził jej – znalazła nauczycieli, którzy nauczyli ją technik malarskich i zachęcili, by pozostała przy własnym, powolutku rozwijającym się stylu naiwnym, który innych uczniów śmieszył. Traktowała swoje hobby bardzo poważnie – jak prawdziwa malarka siadywała na niskim stołeczku przy trasie W-Z, by malować ulice, budynki, tunel i pojazdy - według własnego przekonania zgodnie z naturą, lecz ku uciesze przechodniów, którzy jeszcze nic nie wiedzieli o malarstwie naiwnym.

Na sukcesy nie musiała długo czekać – dość szybko nawiązała kontakty z instytucjami, zajmującymi się handlem sztuką nieprofesjonalną, które zaczęły sprzedawać jej obrazy. W 1960 miała pierwszą wystawę indywidualną, co ciekawe, w galerii w Miami, a nie w Polsce. Wkrótce malowanie zapewniło jej taki dochód, że mogła zrezygnować z pracy przy produkcji zasłon w modne w owych czasach abstrakcyjne wzory, tzw. „pikasy”, której nie lubiła. Kanciaste, nieporadne prace z początków jej twórczości ustąpiły miejsca obrazom doskonałym i gładkim – w ten sposób jej obrazy straciły swój niepowtarzalny, pierwotny urok, za to nabrały chłodnego piękna (…). W przeciwieństwie do wielu artystów nieprofesjonalnych, którzy malują przede wszystkim po to, by uzewnętrznić swoje emocje – zmartwienia, radości, obsesje, wizje – pani Korsak po prostu odczuwa potrzebę tworzenia. Doświadczyła tylu trosk i kłopotów, że prawdopodobnie nie potrafi wyobrazić sobie życia bez nich. Nigdy o nich jednak nie mówi – ani w swych obrazach, ani podczas rozmów. Cierpiała i cierpi, ale przechodzi ponad tym cierpieniem ze spokojem do porządku dziennego. Jej oczekiwania wobec życia są skromne, dzięki czemu nie zaznała wielu rozczarowań. Od wczesnej młodości pracowita, nie spędziła wiele czasu przed lustrem, nigdy nie litowała się nad sobą, a pomysł, że człowiek mógłby od czegokolwiek uciekać, wydaje jej się obcy.

Ona zresztą nigdzie nie musi uciekać – wszystko, czego jej potrzeba do tworzenia, jest blisko niej – w otaczającym ją świecie i we wspomnieniach. W swych obrazach Maria Korsak ciągle powraca do okolic Nowogródka – krajobrazu swego dzieciństwa. Choć idealizuje przeszłość, idealizacja ta pozbawiona jest melancholii i sentymentalizmu. Pani Korsak nie użala się nad utratą, nie opłakuje tego, co było – wydaje się, że dla niej czas zatrzymał się w miejscu, a to, co minęło, pozostało nadal obecne. Zdarzało się, że zachwycałem się jakimś domeczkiem czy kościółkiem na jej obrazie, mówiłem, że śliczny lub uroczy, a pani Korsak tylko trzeźwo objaśniała: to była chałupa sąsiada albo: to była fara, odległa o trzy godziny drogi od mojej wioski. Mimo ogromnej różnorodności, jej prace tworzą na suficie jednolitą całość, dowodząc tym samym, że sztuka naiwna jest jednorodna, niezmienna i ahistoryczna, bez względu na to, co przedstawia – wiosnę czy jesień, morze czy góry, wiejskie chaty czy socjalistyczny pałac kultury.

Dość często wpatrywałem się w przyjemny, a przecież ciągle dla mnie jeszcze obcy świat pani Korsak, kiedy nagle zrozumiałem coś jeszcze. Charakterystyczna dla niej bezwiedna więź z przyrodą i losem, niewzruszona, nabożna radość wynikająca z braku oczekiwań, ma dla mnie – konsumenta i obserwatora, który podobnie jak warstwa, do której przynależę od urodzenia, miota się między rezygnacją i buntem – charakter nieosiągalnej idei. Leżąc na podłodze, wpatrując się w sufit, powoli zacząłem dochodzić do wniosku, że ten wielki spokój przemawiający z obrazów pani Korsak stanowi dla mnie równie odległą, co atrakcyjną utopię.

Powszechna antycywilizacyjna potrzeba idylli, abstrakcyjna tęsknota za prostym życiem, a równocześnie ogólny brak umiejętności samodzielnego marzenia i aktywnego przeciwstawiania się frustrującej rzeczywistości sprawia, że twórczość ludowa stała się modna. Na fali retro, znacznie starszej zresztą niż sama nazwa, artyści naiwni zaopatrują rynek w wymarzony towar i nic w tym dziwnego, że wielu z nich stara się doskonalić w swej naiwności, by nie wypaść z obiegu. Podaż kształtuje popyt – najwyżej notowani na giełdzie są twórcy chłodno-naiwni, którzy w przeciwieństwie do sentymentalno-naiwnych nie potrzebują idylli, więc w swych pracach nie muszą uciekać do wymyślonych przez siebie rajskich ogrodów. Fakt, że właśnie ich prace najlepiej się sprzedają, ma proste wytłumaczenie – pozwalają ich właścicielowi zataić przed samym sobą i przed innymi własną czułostkowość. Nowoczesny, szanujący się konsument wie, że kicz jest kiczem, dlatego omija z daleka pejzaże w blasku księżyca, jelenie na rykowisku, muchomory czy krasnoludki, świadomy tego, że by go skompromitowały. Za to chętnie kupuje mroźne krajobrazy, pod warunkiem, że nie pojawią się na nich wilki goniące sanie. Pani Korsak długo pozostawała pod wpływem tej mody. W połowie lat sześćdziesiątych powiedziała mi bez żenady, że najlepiej sprzedają się zimowe pejzaże i ma już zamówienia na pięć kolejnych obrazów o tej właśnie tematyce. W tym okresie jej płótna osiągały zawrotną na tamte czasy cenę 35 tysięcy złotych, a ona malowała najlepszymi pędzlami, jakie można było dostać w sklepach, lub przysyłanymi jej przez zagranicznych klientów.

A jednak po kilku latach pobytu w Warszawie, kiedy oswoiła się już z wielkomiejskim życiem, wystawami sklepowymi i muzealnymi ekspozycjami, coraz częściej zaczęła myśleć o tym, że jej twórczość znalazła się w ślepym zaułku – doskonale opanowała sztukę malarstwa naiwnego, jej obrazy świetnie się sprzedawały, ona jednak poczuła, że nieustanne powtarzanie tych samych motywów już jej nie interesuje. Zaczęła inspirować się dziewiętnastowiecznym malarstwem realistycznym, w tym samym czasie malowała też święte obrazy pozostające pod zbyt bezpośrednim wpływem dawnych ikon. Czy zaczęła wówczas patrzeć na otaczający ją świat inaczej niż do tamtej pory? Czy podjęła próbę konfrontacji pomiędzy rzeczywistością realną a tą, którą tworzyła w swych obrazach? Nie wiem. Godny uwagi jest jednak fakt, że w tym okresie bardzo rzadko malowała krajobrazy warszawskie, koncentrując się na pejzażach zapamiętanych z dzieciństwa. Od tej pory już nigdy nie usiadła na stołeczku przed sztalugami, ustawionymi przy jednej z ruchliwych ulic Warszawy.

Być może jej twórcze poszukiwania przyniosłyby arcyciekawe efekty, gdyby pozwolono jej swobodnie i wystarczająco długo błąkać się po bezdrożach, początkowo prowadzących donikąd. Ale dyrektorzy państwowych galerii, w których zazwyczaj sprzedawała swoje obrazy, byli przerażeni jej ewolucją i stwierdzili bez ogródek, że jeśli chce, by ktokolwiek kupował jej obrazy, musi pozostać przy swej naiwności. Mimo sukcesów pani Korsak pozostała prostą kobietą ze wsi, która wymaga od siebie, by to, co robi, miało wartość rynkową, dlatego wzięła sobie do serca radę fachowców i pozostała naiwną.

Dla mnie jako kolekcjonera moda na naiwność jest wstrętna – stwarza przymus, pokusy i mechanizmy, którym artyści nie potrafią się przeciwstawić o ile nie są wystarczająco odmienni czy to dzięki swemu szaleństwu, czy też wyjątkowo silnej indywidualności artystycznej. Polemika z tą modą i komercjalizacją sztuki nieprofesjonalnej w imię nierealistycznego puryzmu byłaby jednak głupia. Ci twórcy często są starzy, chorzy, z różnych względów odrzuceni przez otoczenie, wykluczeni ze swego środowiska. Tworząc prace, które mogą wymienić na realne pieniądze, udowadniają sobie i innym, że jednak mimo wszystko są coś warci.

Dla pani Korsak dwuznaczny charakter komercjalizacji miał skutek fatalny – wprawdzie stała się najbardziej cenioną i najdroższą malarką naiwną w Polsce, równocześnie jednak malowanie przestało sprawiać jej przyjemność. Im bardziej doskonaliła się w swej naiwności, im umiejętniej składała swe obrazy z prefabrykatów własnej produkcji, tym szybciej każdy laik rozpoznawał jej twórczość jako naiwną. Im bardziej oddalała się od sztuki, zmierzając w kierunku znakomicie opanowanego rzemiosła, tym lepiej pierwszy lepszy odbiorca rozumiał, że malarz naiwny też może być artystą. Ten stan rzeczy jest dla niej pochlebny, cieszy ją, lecz nie fascynuje – namiętność zamieniła się w rutynową pracę, którą stara się wykonywać jak najlepiej; maluje starannie, choć od dawna stosuje pewne chwyty, doskonale wie, jak w mgnieniu oka namalować listek czy kwiatek, by wyglądał tak, jakby był tworzony w pocie czoła.

Dobrze, że ktoś z ekipy Andrzeja Wajdy podczas pracy nad filmem postanowił sfilmować panią Korsak, która karmi łabędzie, płynąc po stawie w warszawskich Łazienkach w specjalnie w tym celu wyszorowanej gondoli! Pomysł wydawał się oczywisty – częstym motywem jej obrazów są pływające po jeziorach łódki i kąpiący się ludzie. Pani Korsak przyjęła propozycję chłodno i bez przekonania. Usiadła w gondoli sztywno – trochę dlatego, by nie pognieść sukienki, trochę dlatego, że nie umie pływać i boi się wody. Karmiła łabędzie sumiennie, w poczuciu obowiązku, jednak jej surowo-strusia twarz pozostała niewzruszona.

Ta wspaniale nieudana scena filmowa stanowi fantastyczne świadectwo nieporozumień narosłych wokół niektórych obrazów idylli. Pani Korsak chętnie maluje wesołe życie, sama jednak nie czuje potrzeby, by w nim uczestniczyć. Uderzający kontrast pomiędzy jej obrazami, przestawiającymi ludzi w łódkach, a obrazem filmowym, na którym widać, jak sama płynie w gondoli, uświadomił mi, że przypomina ona te wspaniałe gospodynie, które świetnie gotują, ale nie potrafią radośnie uczestniczyć w przygotowanym przez siebie posiłku  nawet jeśli już usiądą przy stole, co chwilę podrywają się, by coś jeszcze przynieść.

Dobrze byłoby w jakiś sposób pokazać złożoność natury pani Korsak  współistnienie surowości wobec siebie i łagodności wobec innych. Można ją na przykład sfilmować podczas robienia zakupów. Wychodzi z bloku, w którym państwo Korsakowie mają trzypokojowe mieszkanie, prosta jak świeca, staromodnie, lecz starannie ubrana. Idzie ulicą Senatorską, przechodzi obok barokowego kościółka św. Antoniego, który tak często malowała. Montaż wyobrażam sobie tak: widać, że pani Korsak patrzy na kościół, potem pojawia się obraz kościoła, pani Korsak znów patrzy na kościół, a potem widzimy ten sam kościół na jednej z jej prac. Taki sam zabieg dałoby się powtórzyć w Ogrodzie Saskim lub na trasie W-Z. Gdyby udało się te sceny nakręcić w odpowiedni sposób, tłumaczenie, że Maria Korsak naprawdę postrzega rzeczywistość tak, jak ją przedstawia na swych obrazach, stałoby się zbędne – wtedy też nie trzeba by wyjaśniać, dlaczego przechodnie śmiali się, widząc, jak siedzi na stołeczku przed sztalugami i maluje z natury.

Kiedy pani Korsak znajdzie się już na targu, kamera powinna uchwycić kilka charakterystycznych spojrzeń przekupek. Świadczą o tym, że pani Korsak jest tu klientką szanowaną, aczkolwiek niezbyt lubianą: nie wyda ani grosza, zanim nie sprawdzi, czy warto, a w dodatku nie może się oprzeć fatalnemu przyzwyczajeniu – każdy produkt bierze do rąk, maca, czasem nawet nagniata, zastanawiając się: kupić czy nie. Ta scena powinna stanowić metaforę wielogodzinnych targów, jakie prowadzi z marszandami sztuki, których zawsze podejrzewa o to, że chcą jej zapłacić mniej niż powinni, bo takich negocjacji przecież nikt nie nakręci.

Należałoby ją także sfilmować, kiedy wraca z targu do domu i pokazać, z jakim trudem ta dzielna kobieta taska zakupy. I w kuchni, w której gotuje bez pośpiechu, z namysłem. Na końcu tej sekwencji musi znaleźć się scena z biednymi krewnymi – o to nietrudno, ponieważ oni ciągle oblegają dom pani Korsak. Kamera powinna uchwycić moment, w którym nalewa zupę, w taki sposób, by bez zbędnych słów stało się oczywiste, jak bardzo pani Korsak cierpiała z tego powodu, że nie miała dzieci i jak ważny jest dla niej fakt, że ma dla kogo gotować. Bo malarka Maria Korsak mimo wszystko wcale nie jest malarką, tylko gospodynią domową, która czasem – co z tego, że bardzo często – sięga po pędzel.

Osiągnęła bardzo wiele – z prostej kobiety, która przybyła z dalekiej wschodnioeuropejskiej prowincji, stała się wziętą artystką ze stolicy Polski. Krewni, którzy zostali w rodzinnych stronach i teraz ją odwiedzają, nie mogą się nadziwić awansowi i pozycji swej kuzynki czy cioci. Ale pani Korsak to nie wystarczyło. Po raz kolejny zauważyła, że znalazła się w ślepym zaułku, więc zaczęła szukać nowej, wielkiej przygody.

Zajmując się malowaniem, zdobyła ważne i rzadkie doświadczenie – przekonała się, że jeśli człowiek czegoś bardzo chce i się postara, może przebić głową każdy mur – fakt, że po drugiej stronie muru jest inaczej niż sobie wyobrażała, nie ma dla niej znaczenia. Dla niej ważne jest to, że na przekór protestom męża, na przekór sąsiadom i krewnym, którzy mieli ją za dziwadło, osiągnęła to, co chciała – muzea, kolekcjonerzy, a też domorośli pasjonaci sztuki naiwnej kupują jej obrazy za wygórowane, dyktowane przez nią ceny. I wtedy pani Korsak zaczęła rozglądać się za nowym wyzwaniem.

Korsakowie nie mieli dzieci. Pani Korsak, osoba dość szorstka i mało wylewna, a jednocześnie matczyna i opiekuńcza, bardzo nad tym ubolewała, że nie ma dla kogo żyć i o kogo się troszczyć. Czuła się samotna u boku szybko starzejącego się, mało interesującego męża, który choć w końcu zaakceptował jej zamiłowanie do malarstwa, nigdy go nie zrozumiał. Dzięki sprzedaży swych obrazów zbudowała sobie niezłą egzystencję, ale im mniej bawiło ją malowanie, tym częściej zadawała sobie pytanie: dla kogo tak pracuje, dla kogo tak się stara? Pozostała bardzo skromną osobą – nauczyła się zarabiać pieniądze, nadal jednak nie umiała ich wydawać na własne przyjemności, choć skąpa nie jest. I nagle przyszedł jej do głowy pomysł, by zaadoptować dziecko - nie obce, lecz ubogich krewnych z Kresów. To, co wyglądało na rzecz niemożliwą, udało się – pani Korsak załatwiła wszystkie formalności i do Polski przyjechała 14-letnia dziewczynka, pochodząca z tej części rodziny, która nigdy nie starała się o repatriację, była bowiem bardziej rosyjska niż polska. Tworzenie naiwnych obrazów nabrało nowego sensu - miało zapewnić przyszłość dziecku.

Mała A. okazała się bardzo zdolna – kiedy pojawiła się w Warszawie, nie umiała mówić po polsku, mimo to cztery lata później zdała śpiewająco polską maturę, a po maturze wyjechała na studia na Sorbonie. Teraz pani Korsak, pracując w socjalistycznej Warszawie, musiała zarobić na utrzymanie adoptowanej córki w kapitalistycznym Paryżu, więc szybko i starannie malowała jedną przejmującą zimę po drugiej. Raz kościółek z prawej strony, raz z lewej. Czasem ślady sań prowadziły prosto, czasem ciągnęły się eleganckim łukiem przez połowę płótna. Malowała też śluby w kościółkach ze spiczastymi wieżyczkami lub z kopułami. I wesela, na które goście przybywają saniami albo samochodami.

Ludwig Zimmerer / fot. Dirk Alverman

W tym czasie ciężko zachorowała. Lekarz odmówił dalszego leczenia, jeśli nie podda się operacji żołądka. Nie wyraziła zgody – bała się, że umrze i nie dożyje końcowego egzaminu przybranej córki na Sorbonie. Nie mogła jeść, zmizerniała, prawie nie wstawała z łóżka. Mimo straszliwego bólu nadal malowała idylliczne obrazy, których domagali się od niej klienci. Znów brawurowo przebijała kolejny mur, który Los wzniósł na jej drodze. I znów po drugiej stronie tego muru czekało na nią rozczarowanie – informacje z Paryża były coraz rzadsze i coraz bardziej zdawkowe. Wiadomo było tylko tyle, że pojawiły się jakieś kłopoty, więc egzamin na Sorbonie, na który pani Korsak tak bardzo czekała, by poddać się operacji, raczej się nie odbędzie.

Na szczęście, ku zdumieniu domowego lekarza, poczuła się niespodziewanie lepiej. Ta niemłoda już kobieta po raz kolejny znalazła się na rozdrożu – może wreszcie ponownie rozpocząć poszukiwania własnej drogi w malarstwie lub nadal malować zimowe i ślubne obrazy, po to by wspierać finansowo przybraną córkę, wnuczkę, a także, jak słychać, chorowitego zięcia francuskiego.

Bardzo nalegałem, by przestała tak harować, próbowałem ją przekonać, że młodzi są już wystarczająco starzy, aby zatroszczyć się o siebie. Chciałem wytłumaczyć pani Korsak, że nadszedł już najwyższy czas, by przestała w imię poświęcenia rezygnować z własnych marzeń i wróciła raz jeszcze do malarstwa-przygody. Mogłaby przecież spokojnie przygotować teraz wielką wystawę, pod warunkiem, że przestanie malować ciągle te same tematy, te same chałupy, krzaczki, drzewa, kościółki i jak to było dawniej, wymyśli od czasu do czasu coś nowego. Kiedy mnie słucha, widzę, że podoba jej się ten pomysł. Ale potem okazuje się, że znów trzeba dofinansować przybraną rodzinę w Paryżu albo wysłać pieniądze zastępowi dalekich i ubogich krewnych, mieszkających na Wschodzie. I tak powstają kolejne obrazy zimowe i ślubne.

Czy Maria Korsak znajdzie dość siły, by zerwać z rutyną, która przyniosła jej pieniądze i uznanie? Czy też czuje się już tak wyjałowiona, że musi malować jeden obraz po drugim, by o tym nie myśleć? Poczucie, że znalazła się w ślepym zaułku pogłębia się, odkąd nie może już wmawiać sobie, że jej sztuka stanowi ofiarę, składaną na ołtarzu naukowej kariery córki.

Choć jej interesy idą coraz lepiej, czuje, że dookoła niej powstaje pustka. Wielu wielbicieli jej obrazów odstraszyły wysokie ceny, jakie osiągają na rynku, a znawców, którzy wciąż poszukują świeżych talentów, zmęczyła monotonia jej prac. Jedni i drudzy ustąpili miejsca nowym kupcom, dla których obrazy Marii Korsak stanowią wyłącznie korzystną lokatę kapitału pani Korsak z przerażeniem obserwuje, że poziom jej klienteli obniża się wraz ze wzrostem cen.

Poprosiłem ją ostatnio, aby jeszcze raz namalowała dla kolekcji grzech pierworodny – bardzo jestem ciekawy czy Anioł z mieczem ognistym znów wyjdzie pani Marii Korsak taki mały i niegroźny, jak 15 lat temu, kiedy po raz pierwszy zmierzyła się z tym tematem.


Fragmenty nigdy niewydanej książki Ludwiga Zimmerera, poświęconej polskiej sztuce ludowej, przygotowane przez jego córkę Katarzynę Zimmerer dla dwutygodnik.com.