Jeszcze 1 minuta czytania

Joanna Krakowska

KONFORMY:
Oglądalność

Joanna Krakowska

Joanna Krakowska

Kto może wiedzieć, na co ludzie pójdą, co kupią, co się spodoba, co stanie się obiektem kultu? Gdyby kierowano się zawsze wyobrażeniami na ten temat, nigdy nie powstałoby żadne godne uwagi dzieło. I żadne naprawdę popularne. Kiedyś oglądalność polegała na tym, jak to pokazał Wajda w „Wałęsie”, że ludzie schodzili się ze swoimi krzesłami do mieszkania sąsiada, który miał telewizor, żeby oglądać „Pogodę dla bogaczy”. Dzisiaj oglądalności już tak nie widać, a mimo to rządzi.

Przemknął przez fejsbuk żart, być może nawet nie był to rysunek Raczkowskiego, może w ogóle nie był to rysunek, tylko ot taki dowcip słowny? Że telewizja z powodu awarii emitowała przez pół godziny obraz kontrolny, a oglądalność wynosiła trzy miliony. Celne. Oczywiście nie dlatego, że idioci oglądali, tylko że idioci liczyli, albo raczej, że idioci się tym liczeniem przejmują i kroją swoje „obrazy kontrolne” wedle tego liczenia. Skutki są wiadome: obrazów i dźwięków kontrolnych przybywa – opanowują kulturę w zastraszającym tempie, a pogląd na temat odbiorców utrwala się coraz bardziej i bardziej: że prymitywni, głupi, spragnieni wulgarnej rozrywki i bredni. Tylko nie wiadomo właściwie, kto do kogo się dostosowuje: twórcy do widzów czy widzowie do twórców i ich wyobrażeń na swój temat? I czy przypadkiem zmitologizowana oglądalność nie jest najwygodniejszym możliwym alibi, by inwencję i talent zamienić na format, ryzyko na sequel, obsadę na pudelek. Oglądalność telewizji, jak wynika z żartu o obrazie kontrolnym, jest policzalna, choć laik nigdy nie pojmie, jak się ją liczy, czy uwzględnia śpiących przed telewizorem i tych, co oglądają ćwierćokiem, ściągając jednocześnie z internetu amerykańskie seriale. Dlatego właśnie ten żart jest dobry – uderza mocno w konformizm tych, którzy przedłożyli abstrakcję statystyk nad metaforę „grania dla jednego widza”.

Inna rzecz, że ostatnio w multikinie oglądałam prawie sama film, którego widownia wedle statystyk liczyła 142 343 widzów w ciągu pierwszego weekendu od premiery. Może więc da się połączyć jedno z drugim? W tym wypadku niekoniecznie się udało. Film jest poniekąd ważny, bo dotyczy istotnego fragmentu emocjonalnej biografii części widowni, i poniekąd nieważny, bo nic do niej nie wnosi. Wywołuje więc w pierwszym odruchu westchnienie ulgi, że nie jest aż tak zły, a w drugim wzruszenie ramion, że nie ma o czym mówić. „Wypracowanie szkolne”, „czytanka”, „edukacyjny bryk”, a w najlepszym wypadku „szlachetna odmiana kina oświatowego” – słychać w komentarzach na temat Wajdy „Wałęsy”. Ale jeśli czytanka – to dla kogo? Dla tych, co wszystko znają, więc posłuchają? Czy dla tych, co pierwsze słyszą i trzeba im napisać w napisach, że Polską rządzili komuniści? Więc dla kogo: dla współobywateli? dla gimnazjalistów i przyszłych pokoleń? czy może – strach pomyśleć – dla Amerykanów?

Pomijając ten aspekt filmu, który czyni go polityczną wypowiedzią w sporze z krajowymi oszczercami, trzeba wyraźnie powiedzieć, że to film bez cienia komplikacji narracyjnej, intelektualnej, historycznej, ideowej, jakiejkolwiek. Czy przypadkiem i za tym nie stoi także mitologia oglądalności – traktowanie widzów jak idiotów? Tym razem polegająca na wychodzeniu naprzeciw nie ich gustom, lecz domniemanej ignorancji? Ale misję „edukacyjną” można realizować na różne sposoby i Wajda świetnie o tym wie, a w każdym razie wiedział, kręcąc kiedyś swoje historyczne filmy. Dziś wszystko wykłada klarownie – nie ma się nad czym zastanawiać i o co spierać, ale nie ma też po co wrzucać do gugli haseł „Wałęsa” czy „Solidarność”, żeby dowiedzieć się więcej. Historia jest pod kontrolą.

I tu dyktat oglądalności spotyka się z dyktatem braku alternatywy. A film „Wałęsa” okazuje się doskonałym, choć późnym, produktem retoryki transformacyjnej. Słynna i niezapomniana przemądrzałość formacji politycznej lat 90. wyrażała się między innymi niedocenianiem faktu, że publiczność się martwi, złości, a nawet myśli. Że istnieje nie tylko po to, by ją edukować i zbawiać. Że można z nią dyskutować niekoniecznie w spolaryzowanych, dwubiegunowych układach. Że jej dezaprobata nie musi oznaczać oszołomstwa. Takie myślenie z wyższością o ludziach wsparte zostało wówczas prawami liberalnej ekonomii, które z pewnością uwzględniają statystyki oglądalności obrazów kontrolnych.

Mitologia oglądalności okazuje się zatem fuzją dwóch czynników: niewidzialnej ręki rynku i pychy elit, gotowych uznawać publikę za gromady nieokrzesanych ignorantów. Którymi oczywiście ta publika jest lub bywa, tylko po co jej to okazywać tak ostentacyjnie?


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.