Jeszcze 1 minuta czytania

Łukasz Gorczyca

DOBRY WIECZÓR:
Naszyzm

Łukasz Gorczyca

Łukasz Gorczyca

Naszyzm popularny, naszyzm nasz potoczny zawsze latem wzmaga na sile. Można zacząć od góry albo od dołu, od morza albo od gór. Ma się rozumieć, od naszego morza, naszych gór, drugich takich nie ma na świecie. Ot i cała tajemnica tłoku na Krupówkach i korków na Hel, jak jechać to tylko nad nasze morze, na nasz Giewont, krzyżem oznaczony, żeby nie było pomyłki.
Czy to kwestia języka czy sentymentu, fakt, że wakacyjne stolice naszyzmu pękają w szwach.

Na Podhalu to zjawisko jest nawet ciekawie psychologicznie urozmaicone za sprawą góralszczyzny, która subtelnie egzotyzuje ideę naszyzmu. Oczywiście akurat na tyle, aby raczej przyciągać niż odpychać, bo w końcu jednak, wszyscy to wiedzą, górale to nasi.

Zgodnie z wolnorynkowym popędem polski przemysł turystyczno-gastronomiczny odpowiedział z entuzjazmem na naszystowskie instynkty, oferując, jak kraj piękny i głęboki, gospody ze swojskim jadłem jak u babuni i mnóstwo innych, naszych atrakcji. Rzecz w tym, że naszyzm ten masowy jest w jakiś sposób zrozumiały i chyba nawet nie tak bardzo szkodliwy.

Jest wszkaże inna, bardziej wyrafinowana odmiana naszyzmu. To naszyzm nasz kosmpolityczny, hodowany w kręgach cokolwiek wykształconej elity, która nie tylko dawno odkryła, że istnieją góry wyższe i mniej zatłoczone niż Tatry, a morza cieplejsze i tańsze od Bałtyku, ale też bez skrępowania komunikuje się w tzw. obcych językach. To, co w języku, to w życiu. No właśnie, a w naszym języku słowo „nasze” należy do najbardziej popularnych. Tak, tak, można też dziś korzystać z internetu, nie wychodząc z domu, i faktycznie tkwić w nim, mentalnie zaznaczając ukrytą już nieco w wyszukiwarce Google opcję „tylko w języku polskim”. Nasi liczni autorzy posiedli w tym względzie szczególną umiejętność czytania i pisania wyłącznie w naszym, polskim języku. To znaczy owszem, jeżdżą po świecie i czytają obcojęzyczne katalogi, ale treść dalej nam przekazana jest tylko nasza, polska.

Najczystszym przejawem tegoż zjawiska są prasowe relacje ze światowych wydarzeń artystycznych, nasze prasowe relacje. Recenzje i sprawozdania z biennale czy targów sztuki, których przewodnim motywem są nieodmiennie wyliczenia wszystkich naszych, polskich artystów obecnych tam i gdzie indziej. Zachwyty lub rozterki związane z ich obecnością na międzynarodowym forum, a najczęściej bezkrytyczny aplauz dla tak krzepiących faktów jak aktywność osób o polskiej narodowości w zagranicznych galeriach, muzeach, salach koncertowych, domach kultury, a nawet polskich instytutach. Otóż wielu sprawozdawcom, dziennikarzom, krytykom czy innym amatorom podróży i pióra nie starcza już siły na wiele więcej, na skromną choćby informację, co faktycznie się wydarzyło, a czasem wręcz z rozbrajającą szczerością przyznają publicznym tekstem, że tego wszystkiego za dużo do ogarnięcia i rozróżnienia, co dobre, a co złe. To tak jakby jedynym sensem międzynarodowych wydarzeń artystycznych była przynależność narodowa uczestników. A przecież nikt nie występuje tam w dresie z napisem Polska, a w przypadku szczególnego sukcesu żaden twórca nie może liczyć na fundowaną, państwową emeryturę jak medaliści olimpiad sportowych. Więc albo zapiszmy artystów do PKOl, albo zmieńmy sposób relacjonowania wydarzeń artystycznych, z naszego, sportowego, na bardziej uniwersalny, a choćby i personalny, ale tak zwany merytoryczny, czyli na temat.

Niestety, ten naszystowski syndrom jest zakorzeniony głębiej w języku. Odruchowo dzielimy artystów na polskich i międzynarodowych, podobnie jak służące im instytucje kultury czy galerie – polskie versus międzynarodowe – niejako nominalnie, niezależnie nawet od ich faktycznej aktywności. Podobnie rynek sztuki, dekadę po zniesieniu granic celnych w naszej Europie, wciąż uparcie w naszych głowach dzieli się na polski i międzynarodowy. A skoro tak, to trudno się dziwić, że nasza scena jest tak bardzo lokalna. I taka będzie nadal, póki obsesyjne przywiązanie do naszych, polskich motywów i polskiej wyjątkowości nie ustąpi podstawowej, ponadgranicznej ciekawości. Mówiąc inaczej, to, co nasze, nigdy nie stanie się do głębi istotne globalnie, póki szczerze nie zainteresujemy się tym, co ważnego, a może nawet ciekawszego od naszych krasnali dzieje się z dala od Bałtyku czy Tatr.

Tymczasem paradoks – dla naszystowskiej świadomości nie ma bardziej pożywnej strawy niż duma z zagranicznego sukcesu naszych Polek i naszych Polaków. Więcej waży występ w zagranicznej, najlepiej tak zwanej zachodniej galerii, choćby była ona ostoją prowincjonalizmu, niż w najlepszej polskiej instytucji, a dzieje się tak dlatego, że nie ufamy wciąż sami sobie i swoim możliwościom, zaś naszystowska arogancja sprawia, że nie orientujemy się zupełnie w międzynarodowych hierarchiach.

I jeśli nasza kultura, sztuka nasza po fali sukcesów lokalnych i globalnych łapie zadyszkę, jeśli cokolwiek hamuje jej rozwój, wyrasta jak szklany sufit, to właśnie ta szczególna, prowincjonalna, dziennikarsko-inteligencka odmiana naszyzmu.

Czy może być jeszcze gorzej? A czy jest coś gorszego od naszyzmu? Chyba tylko to, co pojawia się w głowach w ślad za nim – waszyzm.