Jeszcze 2 minuty czytania

Łukasz Gorczyca

STAN WODY:
Ucieczka z Warszawy

Łukasz Gorczyca

Łukasz Gorczyca

I znowu coś jakby umknęło. Mimo wdrażania coraz doskonalszych metod pomiarowych, szerokich i wąskich badań opinii publicznej realizowanych przez zależne i niezależne ośrodki, mimo niekończących się telefonów od teleankieterów, którzy dla podniesienia jakości badania zdolni są wyrwać ankietowanego z najsłodszego snu, pomimo tych wszystkich nowoczesnych i niekonwencjonalnych środków... stało się. Przeoczyliśmy moment, w którym Warszawa stała się miastem dobrobytu.

Rzecz jasna, nie idzie tu o pieniądze, ale o dobrobyt kultury. Wjedźmy na taras widokowy Pałacu Kultury i Nauki, i spójrzmy trzeźwo na to co w dole. Oto miasto, w którym likwiduje się sklepy meblowe, by oddać miejsce muzeum sztuki nowoczesnej, ambitne czasopisma trzymające rękę na pulsie kultury i filozofii rozdawane są bezpłatnie, otwierają się nowe gmachy muzealne, a pomiędzy nimi można podróżować darmowymi miejskimi rowerami. Sławni artyści projektują wystrój stacji metra, a narodowe instytucje uwalniają do swobodnego użytku swoje zasoby online. Uniwersytety, akademie, politechniki budują nowe gmachy i tworzą nowe wydziały, a liczne teatry pod szczodrą opieką miasta przekształcają się w interdyscyplinarne centra sztuki i rozrywki. No, tak by można to ująć przecież, zupełnie szczerze i bez złośliwości.

Inna rzecz, że cierpliwość nie jest naszą główną cechą narodową i jakoś zawsze łatwiej kupić nowy autobus niż zreperować stary. Choć i w tym obszarze – tzw. infrastruktury – przydarzył się jeden cud, kiedy budynek warszawskiego Dworca Centralnego po prostu umyto i wysprzątano zamiast burzyć. Kto wie, może doczekamy nawet dnia, kiedy słynna tęcza na placu Zbawiciela w równie cudowny sposób przybierze idealnie półkolisty kształt zamiast lekko kanciastego łuku będącego zmyślną sumą kilkunastu prostych kratownic złączonych pod odpowiednio rozwartym kątem.

I tak naprawdę to chyba czas najwyższy wyjeżdżać stąd, by poczuć wreszcie – z dystansu – smak tego dobrobytu. Nie trzeba zresztą jechać daleko, żeby zrozumieć nieco więcej z istoty dokonujących się zmian.

Na początek wystarczy podróż do Łodzi – wcale nie taka krótka, od kiedy zrównano z ziemią kultowy dworzec Łódź Fabryczna. Miasto Łódź, w latach 90. XX wieku znane jako najbardziej progresywna dzielnica Warszawy, skupisko pierwszych klubów techno, z trudem unosi się dziś na powierzchni. Tym bardziej czyni to je miejscem intrygującym i skutecznie otrzeźwiającym dla rozpuszczonej warszawskiej society. Trudno znaleźć w całym kraju równie dobitny przykład, jak kultura, a w tym sztuka współczesna, ulokowały się w absolutnej awangardzie beneficjentów procesu transformacji. Tutejsze Muzeum Sztuki, słusznie szczycące się awangardowym mitem założycielskim, to dziś jedna z najlepiej programowanych i wyposażonych placówek muzealnych dedykowanych sztuce nowoczesnej w tzw. naszej części Europy. Dla nieprzygotowanego przybysza wizyta w wyremontowanym niedawno gruntownie gmachu przy ulicy Więckowskiego czy też w otwartej przed 6 laty siedzibie przy centrum handlowym Manufaktura, może okazać się prawdziwym szokiem poznawczym. W krajobrazie miejskim współczesnej Łodzi, której kamienice spływają suchymi łzami sypiących się tynków i oczodołami pofabrycznych pustostanów (by ograniczyć się tu tylko do wrażeń wzrokowych), Muzeum Sztuki jawi się jako ekskluzywna oaza bogactwa i luksusu. Wnętrza i ich wystrój, ba, nawet sama sztuka, sprawiają wrażenie zrodzonych z genetycznie odmiennej tkanki materialnej, jak gdyby były one miejscem zamieszkania jakiegoś odmiennego gatunku ludzkiego, którego fizjonomii próżno szukać w odbiciach twarzy, którymi przepełnione są łódzkie kałuże.

Oczywiście, wiem, kto za tym wszystkim stoi i nawet – zupełnie niezasłużenie – czuję się dumny, widząc, jak wiele można osiągnąć ciężką pracą, wykształceniem, ambicją i determinacją. Mówiąc zupełnie wprost, uważam, że radykalne zmiany w infrastrukturze sztuki, jakie się dokonały i dokonują na naszych oczach, to przede wszystkim zasługa świetnych i kompetentnych ludzi: kuratorów, dyrektorów, artystów, którzy potrafili wywalczyć dla swoich instytucji o wiele więcej i lepiej niż większość obywateli na innych odcinkach ustrojowej transformacji. Zarazem, coraz głośniej dyskutowane w Polsce kwestie gentryfikacji (żeby posłużyć się jednym z wielu możliwych słów-wytrychów) i zaangażowania kultury w tego typu procesy jakoś przewrotnie wizualizują się przed oczami, kiedy wolnym krokiem przemierzam ulicę Gdańską od Więckowskiego w stronę Manufaktury. Przewrotnie, bo Łódź gentryfikacji mówi jak dotąd stanowcze nie: tu rozpaczliwa bieda i luksus sztuki mieszkają wciąż zgodnie drzwi w drzwi.

Hmm. Tu nie nastąpi żadna błyskotliwa puenta i szczerze – nie wiem, jaki będzie ciąg dalszy, dokąd płynie ta łódź, czy muzeum to bardziej arka Noego, czy może UFO, i która z tych strategii jest bardziej efektywna społecznie? Bo tak naprawdę, niedawna wizyta w Łodzi uświadomiła mi coś jeszcze zupełnie innego. Oto bowiem ulega zmianie nasze poczucie czasu historycznego. Idea transformacji, która pchała nas uparcie do przodu przez ostatnie ćwierć wieku, opierała się na dialektyce peerelowskiego „przed” i wolnościowego (wolnorynkowego) „po”. Ale dziś naszą tożsamość formuje przede wszystkim historia samej transformacji. „Kiedyś” to znaczy w latach 90., PRL zaś i jego coraz bardziej mitologizowane dzieje to nasza nowa starożytność. Czas uciekać,  wyjeżdżać z Warszawy, patrzeć dookoła i zrozumieć, co tak naprawdę stało się w ciągu ostatnich 25 lat.