Prawda administrowana
Truthout.org / CC BY-NC-SA 2.0

19 minut czytania

/ Obyczaje

Prawda administrowana

Krzysztof Żółtański

Czym byłaby europejska kultura bez ciągłego niespełnienia i frustracji, tych wymyślnych zarzutów wobec świata, że nie spełnia obietnic co do prawdziwego życia? Tego nie trzeba już sobie wyobrażać, wystarczy się rozejrzeć

Jeszcze 5 minut czytania

Wolność, Prawda, Honor, Naród itp. Wedle Jamesa Joyce’a: wielkie słowa, które czynią nas tak nieszczęśliwymi. Jeśli to prawda, to czynią one coś jeszcze – zwalniają z obowiązku bycia szczęśliwymi. Prawdziwy koniec filozofii, którego należy się obawiać albo który już nastąpił, zaznaczy się nie brakiem budujących wizji czy nawet wyrafinowanych teorii, ale postępującą społeczną degradacją pewnego typu niespełnienia, braku i frustracji – końcem ich efektywnej obecności w kulturze. Już teraz wszelka postać niedopasowania stała się, co widać po studentach, sprawą prywatną i wstydliwą, czymś do wyleczenia.To zaś, co nie poddaje się zapośredniczeniu zgodnemu z modelem, stało się sprawą środków technicznych – zapobiegania, odgradzania, eliminacji. Fachowo obrabiany jako zbędny balast, smutek dopiero wtedy staje się przeraźliwie, barbarzyńsko smutny – przemieniając się w strach i tym bezwzględniejszą potrzebę integracji. Jej postępy kulturowo delegalizują tęsknotę za prawdziwym życiem – jedyny powód, by żywić pamięć o swym rozczarowaniu i udzielać jej głosu. Jeśli i ta całkiem zamilknie, niepostrzeżenie ulotni się z kultury ostatnia racja, by ponad to, co skuteczne i wpływowe, przedkładać prawdę. A były i są całe imperia obywające się bez tego rozróżnienia.

Czym byłaby europejska kultura bez ciągłego niespełnienia i frustracji, tych wymyślnych i monumentalnych zarzutów wobec świata, że nie spełnia swych własnych obietnic co do prawdziwego życia? Tego nie trzeba już sobie wyobrażać, wystarczy się rozejrzeć. Dominuje kult dobrego samopoczucia – należy myśleć, że świat jest cool. Jeśli coś go psuje, to właśnie frustraci. To oni podkładają bomby. Dawną nieufność wobec wpływu tego, co przemożne, zastąpił niekwestionowany wymóg adaptacji – które to uświęcone dziś słowo znamionuje tyleż zalecaną obecnie postać podmiotowej dojrzałości, co przewagę, jaką w kształtowaniu umysłów psychologowie zyskali nad filozofami. Więc człowiek dzisiejszy, zwłaszcza młody, gotów jest na największe wyrzeczenia, byle tylko uchodzić za szczęśliwego i „dobrze się bawić”. Za nic w świecie nie chciałby wyglądać na frustrata. Bo też i nie widzi niczego nie wiedzieć jak wielkiego, w imię czego warto być sfrustrowanym. Przeciwnie, presja, pod jaką żyją młodzi ludzie, wymaga ciągłego potwierdzania, że ogólnie są bardzo fajni, które to zadanie wziął na siebie przemysł, mylnie ostatnio brany za kulturę; za jego sprawą model fajności administrowany jest odgórnie z niemal stuprocentową efektywnością. Fajny musi być indywidualistą, i to nawet trochę zbuntowanym, więc atrybuty buntu albo inne dowody na wyjątkowość ich nosiciela produkuje się przemysłowo w milionach egzemplarzy. Mają one użyczać blasku skonformizowanemu życiu i dlatego obiektywnie stają się jego symbolami – grymas belferskiego niesmaku na widok ćwieków w uchu ucznia wyraża sytuację o wiele bardziej dialektyczną, niż to się zwykle sądzi. Przy wtórze niekończącego się mantrowania o tolerancji obawa przed byciem innym przybrała dawną postać dławiącego lęku, że poza gromadą traci się tożsamość. Dlatego też nawet rockandrollowa imitacja dawnych namiętności nosi dziś wszelkie znamiona bezwarunkowej integracji, udanej korporacyjnej imprezy, a zbuntowani poeci noszą się markowo, dyskretnie komunikując o pełnej socjalizacji.

Studenci, przemysłowo urobieni na gotowe podmioty, szukają już tylko tego, co im „leży” – jak klienci, uniwersytet zamieniając w usługę. Tenże nie przedkłada już autorytetu, tylko ofertę. „Prawo do własnego zdania”, wmontowane w mózgi młodych przez specjalistów od sprzedaży pospołu z nowoczesną szkołą, daleko uprzedza wszelką mądrość, stając się w efekcie jej bezwzględną, barbarzyńską cenzurą. Dlatego dziwią się, słysząc trudne zdania, wykładowcy zaś, w obawie przed najbliższą ewaluacją, generalnie starają się oszczędzić im tego szoku. Zmerkantylizowana młodzież domaga się edukacyjnego towaru i otrzymuje go. Klientowi zaś nie przychodzi do głowy, że sam musi się zmienić, dlatego to, czego nie potrafi skonsumować od razu, traktuje podejrzliwie, jak towar wybrakowany lub z minioną datą ważności. Filozofia, która nie ma sensu, jeśli nie towarzyszy jej gotowość do demontażu mniemań opartych na zasadzie korzyści – do wysiłku i ofiary zatem – zdaje się być w tej sytuacji bez szans.

Rynek pracy jako niekwestionowalny i ostateczny cel edukacyjnych starań patronuje nieznanemu dotąd w Europie modelowi wykształcenia. Obecnie można przejść jego wszystkie szczeble, do doktoratu, z reguły w ogóle nie stykając się z ideą artes liberales – że wykształcenie to wartość autonomiczna: nie musi służyć interesom, dlatego właśnie uzdatnia do bezinteresownego poznania i służby. System boloński, kult rynku pracy, zespoły kreowania kariery zamiast dawnych kółek zainteresowań, business language w miejsce języków martwych, dyktat dostosowania, wiara w siebie zamiast pracy nad sobą, w abstrakcyjny „wzrost” zamiast sensownego celu, w kolorową fasadę, która oducza myślenia o całości – cały ten aparat, w Polsce dodatkowo wzmocniony postkolonialną gorliwością, może sobie spokojnie pogratulować sukcesu. Właśnie dorosło pierwsze pokolenie, które ma prawo – ignorantia invincibilis – nie odróżniać kultury od produktu przemysłu, wolności od zwieńczonej sukcesem adaptacji. 

Dlatego liczy się dziś prawo do własnych poglądów, nie zaś to, skąd się ono bierze. O relacji między wolną myślą a zobowiązaniem, między indywidualnością a służbą dla wspólnoty już się nawet nie pamięta. Z tego też względu same poglądy stają się bez znaczenia, co oczywiście sprzyja powszechnej tolerancji. Jeśli mimo to odrzuca się coś jako irracjonalne, to nie astrologię czy wiarę w duchy, ale nade wszystko naukę o cnocie i krytycznym myśleniu – że lepiej być skrzywdzonym niż krzywdzić, lepiej cierpieć alienację niż dopasować się do nieprawdziwego świata. Filozofia tedy, zwykle wszak mówiąca coś podobnego, staje się antykwarycznym sentymentem, tolerowanym na zasadzie sprzedaży wiązanej, skoro już, z niezrozumiałych powodów, ten materiał uczelnie mają na zbyciu.

Konkurs na esej filozoficzny

Do 31 maja 2016 można przesyłać eseje na konkurs organizowany przez Fundację na Rzecz Myślenia im. Barbary Skargi. Temat IV edycji brzmi: „Pomyśleć wspólnotę”. Temat ma skłonić do namysłu nad możliwie szeroko rozumianymi więziami między ludźmi (z uwzględnieniem wszelkich bytów nie-ludzkich), nad podstawami, pochodzeniem i losami relacji w obrębie społeczeństwa, państwa, także w obrębie mniejszych zbiorowości, nad charakterem tych stosunków – zarówno dawniej, jak i dziś. Do 30 września 2016 jury ogłosi nazwiska 5 finalistów. Ostateczne rozstrzygnięcie nastąpi w październiku 2016 roku. Laureat otrzyma  nagrodę pieniężną, a jego praca zostanie opublikowana w postaci osobnej książki.

Spośród więźniów Platońskiej jaskini sfrustrowany był tylko jeden – ten mianowicie, którego wyprowadzono na zewnątrz, pozwolono się rozejrzeć i na powrót przemocą wtłoczono w jaskiniową egzystencję. Odtąd żyło mu się dużo smutniej i trudniej od innych, którzy pozbawieni zbędnych wspomnień, czerpali z jaskiniowych atrakcji – cieni tańczących na ścianie – pełne zadowolenie, prześcigając się w sztuce rozpoznawania i przewidywania ich zmieniających się układów. Platon pyta jednak: czy możemy sobie wyobrazić, żeby ktoś taki, kto choćby raz doświadczył mirażu prawdziwego życia, zechciał o tym zapomnieć i w imię komfortu społecznej akceptacji na powrót poświęcić się sprawom jaskiniowym, oglądaniu cieni? Retoryczność tego pytania – że mianowicie odpowiedź na nie jawi się filozofowi oczywista – przechowuje w sobie nadzieję naszej kultury na zdolność jednostki do wolnego osądu, a nawet działania, wbrew potędze zewnętrznych oddziaływań, którym zdaje się być bez reszty wydana.

Czy więc w obecnie obowiązującej kulturowej normie satysfakcji, a raczej obsesji i przymusie dobrego samopoczucia, należy upatrywać symptomu końca pewnej kultury? Faktycznie, ostatnio coraz częściej daje się słyszeć wykładowców, zwłaszcza profesorów filozofii, komunikujących grozę, że rozmowa z młodymi ludźmi o czymś prawdziwszym niż cienie, zorganizowane projekcje i trywialne interesy stała się niemożliwa. Atoli może być jeszcze gorzej – nie wiadomo, czy taka rozmowa w ogóle jest jeszcze możliwa. Fakt, że studentom zdołano wmówić – dla celów politycznych i rynkowych – żałosną atrapę wolnej myśli, obywającą się bez treści, nie czyni tej profesorskiej, skrzętnie nagromadzonej treści, od razu wolną myślą. Garstka frazesów o wolności, którymi posługuje się młodzież, by zmistyfikować swe podporządkowanie – czym w gruncie rzeczy różni się od erudycji, jeśli ta służy temu samemu? Różnica między myślą, wolnością a ich systemowo markowanym pozorem nie jest i nigdy nie była oczywista. Nie tylko wolna myśl, autentyczna duchowość, ale i sama ich potrzeba niepostrzeżenie przeistacza się we własną rynkową mistyfikację, powielaną w trybach społecznych mechanizmów wymiany i awansu, cyrkulacji dóbr, usług i idei. Choć przylega ona do zewnętrznej treści nagromadzonej w tradycji, stanowi zaprzeczenie jej ducha, co obserwował już Sokrates.Jednak życie administrowane, więc i to akademickie, przebiega na tyle sprawnie, i wciąż coraz sprawniej, że czymś zbędnym staje się odróżnianie go od spontanicznego, prawdziwej tęsknoty od jej przedstawienia, słońca w niebiesiech – od emitowanego na ścianę jaskini. I dalej – miłości od kariery, mądrości od stanowiska i tytułu, filozofii od zasobu nabytej wiedzy. Do listy wielkich słów, których zgubny wpływ na kulturę został szczęśliwie przezwyciężony, dopisałbym zatem Różnicę.

W instytucjach edukacyjnych nadal więc odbywa się ożywione konsylium, tyle że na zewnątrz może być już dawno po pogrzebie. W tym punkcie ideologiczne interesy wykładowców zderzają się z rynkową kompetencją młodzieży, od dzieciństwa oswajanej z kreacyjnymi strategiami, dlatego nieraz lepiej od swych dostawców orientującej się, co jest jej oferowane. Paradoksalnie właśnie w dobie indywidualności masowej, przydzielanej w trybie pasowania na konsumenta, z orientacją, jak to się sprawy mają, studenci już do uniwersytetu przychodzą. Obwieszczająca się jako przeciwieństwo zmerkantylizowanego świata, a przy tym roztropnie usadowiona w jego strukturach, filozofia jawi się im rozbudowanym komunałem, nawet gdy przytłacza błyskotliwą uczonością. Komunał niesie zwykle, zgoda, jakąś ważką treść, tyle że komunikuje jej przeciwieństwo – wskazuje na potęgę sił zwierzchnich, które bez uszczerbku dla swego panowania absorbują i z zyskiem odsprzedają to, co patetycznie wyraża swą niezależność. Nie bez przyczyny tak wielu wykładowców upodabnia się w oczach studentów do sprzedawców dewocjonaliów, o których wszak dobrze wiadomo, że tak naprawdę wcale nie są świętobliwi. Szczęśliwie nikt tego od nich tak naprawdę nie wymaga. „Miłość mądrości” i każdy przekaz ideowy pada na grunt uświadomionej tolerancji, z jaką przyjmuje się żar reklamowych sformułowań. Nie wywołują potrzeby polemiki ani tym bardziej buntu, są poza sferą prawdy i fałszu; tak jak tamte, stanowią przedmiot gustu, realizację świętego prawa do indywidualnej ekspresji i korzystnego sprzedawania siebie. W gruncie rzeczy nie ma znaczenia – nie czyni Różnicy – czy jest już po pogrzebie.

Poprawność merytoryczną i retoryczną od starożytności uważano za tylko część komunikatu, który mógł liczyć na posłuch i wywarcie wpływu. Tę drugą, zwaną ethos, wiązano z wiarygodnością samego nadawcy. Tam, gdzie chodzi o coś innego niż oczywisty interes i pragmatykę dochodzenia do z góry zadanych celów, etos ma znaczenie rozstrzygające. Uniwersytet dopuścił do roztrwonienia swego etosu, przez co niemal zupełnie utracił zdolność do nauczania filozofii. Dawniej wciąż dysponował autorytetem, a filozofia prestiżem. To zwykle, a przynajmniej dość często, wystarczało, by student zechciał pojąć to, dla czego w danej chwili nie widział zastosowania. Oddziaływały ponadto efektywne pojęcia wspólnoty i zobowiązania – treści domyślane pod hasłem, że kto sam nie nauczy się posłuszeństwa, ten zarówno innymi, jak i sobą nie będzie umiał rządzić. Nabyta w ten sposób – więc nie bez przeświadczenia, że są rzeczy ważniejsze ode mnie – kompetencja, nawet jeśli kieruje się potem na krytykę swego źródła – uniwersytetu lub w ogóle wspólnoty, to przecież i tak poświadcza wyższą, kierowniczą rangę tych ostatnich. Cechą takiej krytyki jest bowiem świadomość zadłużenia – i to ściśle w obrębie samej krytycznej habilitatio, która z tej przyczyny przeczyłaby sama sobie, nie okazując względu na to, że nie wzięła się znikąd.

Ten brak względu stał się typowy, także dla współczesnej filozofii, która krytyczną kompetencję przyznaje już dzieciom albo odmawia jej w ogóle człowiekowi. Tym, co się w ten sposób pomija, jest proces kształtowania, wraz z jakościową różnicą, jaką wytwarza. To niegdyś właściwe zadanie uniwersytetu zostało przejęte przez przemysł medialno-edukacyjny, który zgodnie ze swą istotą wypuszcza ready made podmioty o możliwie niewielkim rozrzucie pragnień w ramach kilku segmentów. Uniwersytetowi, żeby przeżyć, pozostaje już tylko obietnica, że jest środkiem do ich spełnienia – już nawet nie próbuje ich kształtować. Gra rynkowa przestała być socjalno-obyczajowym tłem ruchu wolnej refleksji, stała się jego wewnętrzną zasadą, co odzwierciedla się w zasadniczych rysach dzisiejszej filozofii. Niezmiennie komplementuje ona to, w czego powstawaniu nie ma już żadnego udziału – abstrakcyjnie wolny mocą swej natury podmiot lub – rewers tej samej monety – anonimową masę, kształtującą samą siebie w przemożne, nieprzezwyciężalne dla jednostki struktury. Wolne pole, na którym człowiek się dopiero staje, a w którego uprawie Platon i Arystoteles upatrywali właściwe zadanie dla filozofii i wykształcenia, uznaje się dziś za nieistniejące – człowiek jest albo go nie ma, zależnie od założeń. Wolno więc powiedzieć o ludziach wszystko, byle o wszystkich naraz, bo tym, czego stwierdzać dziś nie wolno, jest różnica między ludźmi, zwłaszcza ta jakościowo istotna. Zresztą samo odróżnianie ludzi od zwierząt stało się moralnie podejrzane.

Delegalizacja jakościowej różnicy czyni wykształcenie rodzajem wymiennego wyposażenia, zaś filozofię zupełnie pozbawia normatywnego sensu. Nie uczyni cię lepszym ani nie zbliży do prawdy – ona cię wzbogaci, otworzy na wymianę opinii. Powszechna adoracja dialogu dawno zepchnęła na daleki plan to, o czym się właściwie mówi, ale kto by się tym przejmował. Cyrkulacja jest najważniejsza, więc tylko to, co ją zakłóca – np. roszczenie do prawdy – spotyka się z wyraźną dezaprobatą. 

Zresztą studenci, przekonywani od dzieciństwa, że wszystko służy korzystnemu umiejscowieniu się na rynku, wiedzą już na wejściu, że oferowana im krytyczność nie wyrośnie ponad samozachowawczą konwencję i podporządkowanie parametrom, wyznaczającym pole względnego  komfortu.  To, co z niesmakiem zmuszony jest tolerować profesor, jest tym, przez co sam jest tolerowany, bo oznacza wyrozumiałość dla roli, jaką odgrywa on także przed samym sobą. Pozór, że jedno zaprzecza drugiemu, że trzeba aż wyrafinowania, by rozeznać się w mechanizmach kompensacyjnych, jeśli tylko dotykają one ludzi wysoko kształconych, sam jest częścią takiego mechanizmu i podsyca taktyczny idealizm. To w jego imieniu wykładowca woli z godnością znosić rzekomą alienację, a swój los definiować w taki sposób, jakby to sama młodzież zgotowała sobie maszynerię duchowego regresu: ona po prostu nie chce zrozumieć, jak wspaniała i ważna jest filozofia. Takie wyjaśnienie zwalnia od rzetelniejszej analizy, która nie dość, że sama wymagałaby wysiłku, to jeszcze mogłaby dać jakiś kłopotliwy wynik. Nie tylko w filozofii inwestuje się coraz więcej w podtrzymanie rytuału, pewnie więcej niż w merytoryczny rozwój. Coraz też trudniej zresztą odróżnić jedno od drugiego i, jak się zdaje, już mało kto jest tym rozróżnieniem zainteresowany.

To, że sprawy mają się tak źle, mogłoby wyznaczać rokujące nadzieje zadanie dydaktyczne. Wszak student, który odmawia filozofii sensu ze względu na jej bezużyteczność, choć sam bezwiednie poddał się niewolniczemu pojęciu sensu, składa filozofii mimowolny hołd jako temu, co wciąż stawia opór. Tedy coś jednak o niej wie. Jego nieufność to negatywowa odbitka dawnego niepogodzenia z tym, co przemożne – mrok jaskini wyświetla się w niej na jasno; i gdy kieruje się przeciw filozofii, oddaje jej słynne niepogodzenie jako pogodzenie i dostosowanie. Filozofia powinna tedy implantować się na podłożu ich nieufności i zarządzać ruchem negacji, zamiast dalej podsuwać swą upudrowaną postać studentom w nadziei, że podniosą się z krzeseł. Drwiący uśmieszek studenta prawie zawsze ma coś z merytorycznej racji. Wydobycie jej i kompetentne omówienie miałoby bez porównania większą dydaktyczną wartość niż wszystkie zaklęcia, jaka to filozofia jest ważna. Jednak zadanie to, nawet jeśli nie przekracza możliwości wykładowcy, zwykle jest bardzo odległe od tego, co robił do tej pory. Nade wszystko wymagałoby ono ustawienia relacji ze studentami na poziomie powagi właściwej dialogowi, w którym chodzi o odsłonięcie prawdy, nie o rytuał wymiany opinii. Od tego zaś wszyscy albo odwykli, albo nigdy się z czymś takim nie spotkali.

Czy z powyższych uwag płynie jakieś realistyczne wskazanie metodyczne, nie wiem. Jeśli jednak cokolwiek bywa zadaniem, a nawet obowiązkiem filozofa, to na pewno rozmowa z młodzieżą, i to zwłaszcza wtedy, gdy zdaje się niemożliwa. Skoro uniwersytet przestał być ku temu stosownym miejscem, może więc, wedle wskazania Sokratesa, „na rynku, koło straganów”? Nie idzie wszak tylko o zasób „kompetencji kulturowych”, ale niezmiennie o rzecz najwyższej, praktycznej wagi, o wychowanie obywatela, kogoś więc, kto – wedle definicji Arystotelesa – zdolny jest do wzięcia udziału w rządach. Tylko w najbardziej ironicznym lub opacznym sensie może to być ktoś, kto sam jest odgórnie zarządzany, aż po indywidualny gust i „własne zdanie”.

Może jednak zwrotnica już się przestawiła, i to na dobre. Czy nieprzejrzystość ponadnarodowego zarządzania nie obywa się z powodzeniem bez obywatela (właściwie również bez poddanego) we właściwym sensie? Kumulacja zorganizowanego pozoru, na który nie szczędzi się kosztów, że jest wręcz przeciwnie, jedynie potwierdza to podejrzenie. Czy nie wypada więc pogodzić się z tym, że czas prawdy nieadministrowanej się skończył? Jeśli tak, ideologią byłoby raczej angażowanie dialektyki, czarodziejsko przemieniającej ewidentny koniec w element pozytywnego programu dydaktycznego. 

Cykl tekstów filozoficznych „Rzeczy i myśli” powstaje we współpracy z Fundacją na rzecz Myślenia im. Barbary Skargi w ramach projektu finansowanego ze środków Fundacji PZU.
W cyklu, co kilka miesięcy, będziemy też zamieszczać listę filozoficznych nowości wydawniczych z krótkimi omówieniami. Prosimy o nadsyłanie książek na adres redakcji. Kolejny tekst powstanie na podstawie nowości nadesłanych do końca września.






Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.