Koncert na Peszka, nalewkę i kominek
fot. Kasia Chmura-Cegiełkowska

5 minut czytania

/ Teatr

Koncert na Peszka, nalewkę i kominek

Maciej Stroiński

Spektaklem „Kto nas odwiedzi” Cezarego Tomaszewskiego rządzi ekspresja typu demonstracyjnego: aktorzy brylują, przechodząc przez scenariusz z gatunku komedii salonowej – jeśli nawet nie z życia wyższych sfer, to przynajmniej z ich kulania się do grobu

Jeszcze 1 minuta czytania

Zazwyczaj to aktor jest „czyjś”, jest „czyimś aktorem”, na przykład należy do „aktorów Lupy”, którym jako podgrupie zawodowej zorganizowano cały numer „Notatnika Teatralnego” (nr 66–67). Ale nie Jan Peszek, ten jest niepodległy, można prawie powiedzieć: samozatrudniony, spełniony solista. Wobec niego to reżyser jest podwykonawcą. I nie byłoby ujmą dla Cezarego Tomaszewskiego, gdyby wpisał w CV, że jest „reżyserem Peszka”. To w końcu dzięki niemu stał się w Polsce, oprócz reżysera ruchu, reżyserem po prostu – gdy wielki aktor dał mu się prowadzić. Było to w 2010 roku i działo się w barze mlecznym („bar.okowa uczta”, Capella Cracoviensis). Peszek grał majordomusa, nie powiemy „menedżera sali”, bo do kotleta przygrywano Monteverdim. Teraz wrócili do tamtych klimatów, w „Kto nas odwiedzi” Tomaszewskiego też wszystko się kręci dookoła stołu, na tle Mendelssohna, Pärta i Verdiego, a Peszek ponownie zasuwa w obsłudze, jako kamerdyner, prywatny, „dedykowany” kelner. 

Jest na pewno wieczór, bo służący o domyślnym imieniu „Janie!” krząta się we fraku. Jego logicznym dopełnieniem jest wdowa-milejdi (Jadwiga Jankowska-Cieślak) z wysuniętą grzywą typu „Leningrad Cowboys”, do której Jan nawiąże, przylepiając sobie chusteczkę na łysinie. Nosicielkę tej fryzury przestylizowano, żeby nie była postacią, tylko komicznym typem „milejdi”. Z pełnym pakietem: zamkiem w Szkocji, muchami w nosie i rodowodem od Wielkiego Wybuchu do dziś. 

Co przy stole może porabiać dobre towarzystwo? Ogólnie: przemijać, konkretnie: wspominać rocznicowo patriarchę rodu, który oczywiście miał „piękną śmierć” (por. „Trzy siostry” Czechowa i „Rodzeństwo” Bernharda), omawiać, co się działo na poprzedniej imprezie („są trzy wersje!”), jeść, patrzeć na portrety, spotykać duchy. Szlachta się bawi i nie zastanawia nad swoją lub cudzą sytuacją socjalną. Zmiana klasy społecznej możliwa jest tylko drogą reinkarnacji, bo przecież – mówi hrabia nieboszczyk – być może w następnym życiu Jan będzie sam miał kamerdynera. Rozrywkę, oprócz sherry do zupy, nalewki do owoców i oczka wodnego do rzeki, zapewniają dyżurne przystawki arystokracji: lekarz, ksiądz i prawnik. W tych rolach Jan Peszek. Tak, pięć w jednym, jeszcze kamerdyner i ktoś, kogo nie będę zdradzał, żeby nie psuć zakończenia, bo to wolno tylko Jackowi Dehnelowi w programie spektaklu. 

Igor Sawin, „Kto nas odwiedzi”, reż. Cezary Tomaszewski. Och-Teatr, premiera 16 czerwca 2016Igor Sawin, „Kto nas odwiedzi”, reż. Cezary Tomaszewski. Och-Teatr, premiera 16 czerwca 2016Nie wiem, co to znaczy „recenzować” Jana Peszka. Wielu pewnie nie wie, co to znaczy go „reżyserować” – i ci mają gorzej. Peszek dał oczekiwany popis, nie zapominając o żadnym manieryzmie, żadnym planowym potknięciu, robiąc symultaniczny teatr słowa i miny. Tak więc doktor jest przygłuchy, pastor jest skrzekliwy, a notariusz charmant. Kamerdynera charakteryzuje bezustanne potykanie się o rzeczy. Trzeba było to tak ustawić, żeby postaci się nam nie myliły. Peszek na scenie jest poza metryką, jest aktorem, co zagra wszystko, i to naraz, jak Speedy Gonzales, który potrafi sam ze sobą zrobić mecz w ping-ponga. I nie ogranicza go dwustronny układ widowni, który stacjonarną milejdi zmusza do gry bokiem, to znaczy profilem, żeby każdy miał szansę trochę ją zobaczyć. Jego jest wszędzie tak pełno, że dla każdego starczy. Z Jadwigą Jankowską występują razem również w Ateneum, w spektaklu „Błogie dni”, i tam to ona wokół niego skacze. „Kto nas odwiedzi” to rewanż. 

Kamerdyner ma zdolności aktorskie, którymi zastępuje nieobecnych gości. Patrzy się na to jak na filmik na YouTubie z gatunku „let’s play”, gdzie ktoś bawi się za ciebie i opowiada, jak to robi. Dosłownie. Przedstawienie, po mrocznym koncercie na drzwi, kominek, stół i lampy, rusza z audiodeskrypcją z głośnika. Słuchajcie od początku, bo to ważne jak w „American Beauty” i „Bulwarze Zachodzącego Słońca”. Gdy audiodeskrypcja się kończy, jej rolę przejmuje ekspresja typu demonstracyjnego, aktorzy brylują, przechodząc przez scenariusz z gatunku komedii salonowej – jeśli nawet nie z „życia” wyższych sfer, to przynajmniej z wegetacji, z ich kulania się do grobu. 

fot. Kasia Chmura-Cegiełkowska

„Kto nas odwiedzi” napisano jako farsę i wystawiono jako farsę. Nawet jeśli w ambicjach reżysera intertekstualną i międzygatunkową. Słaby jest w niej tekst, który zresztą też chce być tu z rodowodem. „Od Laurence’a Sterne’a, przez Dickensa, aż po Agathę Christie. Gdybyśmy się uparli, moglibyśmy zresztą wygrzebać coś i z Szekspira, i z Chaucera, a może nawet prześledzić długi korzeń, który doprowadziłby nas do Plauta i Menandra” (Dehnel w programie do przedstawienia). Rzeczywiście, trzeba się mocno uprzeć. Mnie to postgotyckie dogorywanie klasy wyższej na Północy jakoś nie bawi, a jeśli, to z czystej złośliwości. Śmieję się z nich, na pewno nie z nimi. O to zresztą chodzi w farsie, żeby dać bohaterom się kompromitować. Niech więc was nie zdziwią głupie żarty, suchary i dowcipy ze slapsticku.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.