Teraźniejszość znika
fot. Florian Voggeneder / CC BY-NC-ND 2.0

13 minut czytania

/ Media

Teraźniejszość znika

Rozmowa z Siegfriedem Zielinskim

Teraźniejszość to rzadkość. Wyposażeni w całą dostępną nam machinerię wcale nie żyjemy tu i teraz, lecz w miejscu przepływu między przeszłością a tym, co nadchodzi. Teraźniejszość przydarza się nam całkiem wyjątkowo

Jeszcze 3 minuty czytania

ARKADIUSZ PÓŁTORAK: Jesteśmy właśnie w Linzu, na festiwalu Ars Electronica. Dużo mówi się tutaj o przyszłości, z dużą pewnością, z dużym entuzjazmem. Tymczasem kilkaset kilometrów dalej na północ dobiega końca Berlin Biennale, odbywające się pod hasłem „The Present in Drag” – „Teraźniejszość w przebraniu”. Przygotowałem ciekawy cytat z katalogu tej imprezy: „Witajcie w postwspółczesności. Do przyszłości mamy stosunek podobny jak do przeszłości: wydaje się znajoma, przewidywalna, niewzruszona – podczas gdy teraźniejszość pozostaje obciążona wszystkimi jej problemami”. Mamy chyba jakieś problemy z czasem…
SIEGFRIED ZIELINSKI
: Nasz obecny stosunek do teraźniejszości to bardzo ciekawy temat. Cofnijmy się na chwilę do lat 80. – wszedł wtedy na ekrany sławny film Alexandra Klugego, „Der Angriff der Gegenwart auf die übrige Zeit” („Atak teraźniejszości na czas, który pozostał”). Już sam jego tytuł wskazuje na pewną pozycję krytyczną, którą reżyser przyjmował wraz z wieloma intelektualistami tamtej epoki. Wydawało się wtedy, że teraźniejszość pęcznieje pod wpływem nowych technologii, spychając w cień przeszłość i przyszłość, a zwłaszcza tę pierwszą. Piętnowało się wówczas młodych ludzi za to, że oswajając się ze światem techniki, zapominają o historii, ignorują swoje relacje z przodkami czy kulturowym dziedzictwem. Trzydzieści lat później musimy rozpocząć krytykę od czegoś zupełnie innego. Dziś teraźniejszość to rzadkość. Wyposażeni w całą dostępną nam machinerię wcale nie żyjemy „tu i teraz”, lecz w miejscu przepływu między przeszłością a tym, co nadchodzi. Teraźniejszość „przydarza się” nam całkiem wyjątkowo.

Jako epifania?
Tak, epifania, coś w tym rodzaju. Teraźniejszość znika, staje się niepojmowalna. Wielokrotnie rozmawiałem na ten temat z młodymi ludźmi, którzy przychodzą na moje seminaria. Pracują od świtu do zmierzchu, „podłączeni” do elektronicznej aparatury. I oni sami przyznają – choć wielu potrzebowało czasu, żeby zdać sobie z tego sprawę – że nie potrafią cieszyć się chwilą. Nie pozwalają teraźniejszości, by trwała. Wszystko w ich świecie musi dziać się szybko. 

Tymczasem pan promuje „alchemiczną” kulturę eksperymentu, która wymaga skupienia i cierpliwości.
Podczas wczorajszego wystąpienia posłużyłem się przykładem pesto, by pokazać, o co chodzi w mojej alchemicznej propozycji: otóż reguły alchemii wymagają, by to, co złączamy, dało się potem rozłączyć tak, aby przywrócić pierwotny stan wykorzystanych składników. Tego nie można osiągnąć w pośpiechu czy korzystając z półśrodków. Kiedy do produkcji pesto używamy blendera, uzyskujemy breję, jednorodną masę – to niewłaściwe. Żeby pesto wyglądało i smakowało, jak należy, czyli nie było jednolite, potrzeba pracy rąk i dużo czasu. Potrzeba skupienia na samym procesie – na tym, co w jego trakcie „tu i teraz” – jakkolwiek inicjuje się go z myślą o rezultacie, czyli o przyszłości. 

Zatem w doświadczaniu „tu i teraz”, o którym pan mówi, nie chodzi ostatecznie o to, by bezrefleksyjnie „cieszyć się chwilą”.
Nie, nie. I przeszłość, i teraźniejszość powinniśmy traktować jako zasoby na użytek przyszłości. Warto o tym pamiętać, zwłaszcza że takie „antykwaryczne” dyscypliny, jak historia czy archeologia, stają się dzisiaj bardzo „sexy”. Wciąż powszechny jest kulturowy pesymizm, któremu sam próbuję się przeciwstawiać. Tegoroczne Berlin Biennale, o którym pan wspomniał, jest jego dobrym przykładem. Nie widzę tam nic porywającego. Młodzi ludzie muszą dzisiaj wymyślać świat na nowo i potrzebują wsparcia w tym trudnym dziele, nie zaś pohukiwań w stylu „zapomnijcie o przyszłości”. 

Jaka według pana będzie ta przyszłość?
Tego nie wiem. Na pewno będzie różna od tej, o której śnili – powiedzmy – ludzie w latach 60. Utopie są lub będą od ówczesnych bardzo różne, ale pana pokolenie nie powinno rezygnować z roszczeń do swoich wizji jutra. 

Czy sugeruje pan, by dochodzić tych roszczeń z taką pewnością, jak tutejsi goście z Doliny Krzemowej? Wczoraj Hiroshi Ishii z MIT Media Labu przekonywał publiczność, że jest w stanie ocenić, jak świat będzie wyglądać za 10, 20, a może i 100 lat.
Z tą pewnością jest pewien problem. Nasze wizje jutra nigdy nie są ostateczne, a przyszłość jako taka jest nieosiągalna. Jest – jak mógłby powiedzieć Levinas – Innym, z którym nie mamy kontaktu. Możemy rozprawiać tylko o jej wizjach, nigdy o niej samej. Kiedy goście festiwalu Ars Electronica przekonują publiczność, że najjaśniejsza przyszłość czeka nas w „inteligentnym”, stechnologizowanym świecie, i prorokują jej nadejście, rozwijają tylko pewien koncept przyszłości. Przy tym często nie zdradzają jego ideologicznej podbudowy i genealogii lub nie są ich świadomi, a to wydaje mi się niebezpieczne – choćby dlatego, że prowadzi do intelektualnych paradoksów. Weźmy Joego Davisa, zaproszonego na tegoroczny festiwal artystę, z jego wiarą w nieprzerwany postęp nauki. Z jednej strony, Davis mówi bezustannie o możliwym jutrze lub o możliwej przyszłości daleko „poza granicami jutra”. Z drugiej strony, powraca wciąż do idei początku czy źródła, która jest deterministyczna. To kompletna sprzeczność. Wygląda na to, że musimy się wreszcie podszkolić w dziedzinie fizyki kwantowej, zwłaszcza tu, w świecie sztuki [śmiech]. 

Siegfried Zielinski

Medioznawca. Piastuje bądź piastował rozmaite stanowiska w takich instytucjach, jak Uniwersytet Humboldta w Berlinie czy European Graduate School w Saas-Fee. Od 2016 rektor Staatlichen Hochschule für Gestaltung w Karlsruhe. Przedstawiciel nurtu studiów medioznawczych, który sam określa archeologią mediów lub wariantologią. Studiował teatrologię, filologię, lingwistykę, semiotykę, filozofię i politologię w Marburgu oraz w Berlinie. Opublikował liczne książki i artykuły, ostatnio „[… After the Media]: News from the Slow-Fading Twentieth Century”. Członek Europejskiej Akademii Filmowej (EFA) i Magic Lantern Society.

Skoro mowa o świadomości i zajmowaniu pozycji, wygląda też na to, że pod żadnym pozorem nie powinniśmy rezygnować z krytyczności. Tymczasem z lewa i z prawa słychać głosy, że projektowanie jutra nie idzie w parze z nadmiarem krytyki.
Co za bzdury! Myśl krytyczna jest dzisiaj żywa – wystarczy wspomnieć o trwającym w Niemczech renesansie Adorna, Horkheimera czy Blocha – zaś krytyka stanowi kluczowy element każdego dobrego projektu, choćby dlatego, że pozwala precyzyjniej formułować postulaty. W trakcie wczorajszego wystąpienia wytknąłem Davisowi, że używa zaimka „my” w sposób „majestatyczny”: „my będziemy”, „my zmierzamy”, „my pochodzimy”, „nasza przeszłość, przyszłość” itd. O jaki podmiot tutaj chodzi? Kim są ci „my”? Nasza rzeczywistość pęka w szwach, jej konstytucja jest zupełnie heterogeniczna. Nie sposób mówić nawet o społeczności nauki jako kolektywnym podmiocie – zgodnym gremium, które mogłoby uwspólnić jakąś jednolitą, nienaruszalną tożsamość. To niemądre. 

Wydaje się, że wielu ludzi utożsamia tu „społeczność nauki” z MIT.
Nawet MIT nie ma jednolitej podmiotowości, chociaż ma interes w tym, by eksponować spójną tożsamość, przede wszystkim ze względu na sponsorów, zwłaszcza tych związanych z przemysłem militarnym. Kto jednak składa się na tamtejszą wspólnotę? Należą do niej między innymi alchemicy oddani możliwości kultury eksperymentalnej. Wszystkich tych ludzi z dala od centrum nie da się włączyć w majestatyczne „my”. Współtworzą oni raczej dialogicznie powiązaną, otwartą sieć. Skądinąd wydaje mi się, że nadal musimy pracować nad konceptem sieci i że musimy się z nim wyprawiać w przyszłość. Sieci są przydatne, jakkolwiek networking sam w sobie nie jest drogą do emancypacji – musimy też pamiętać o krytyce. 

Bo ta pomaga nam – nie przeszkadza – w projektowaniu lepszych światów.
O to, jaki świat byłby potencjalnie „lepszy”, możemy się spierać. Na pewno z pomocą krytycznego myślenia możemy po prostu zaprojektować inaczej ten, z którym mamy do czynienia. I to na wiele różnych sposobów. Jeżeli chcemy stać się dizajnerami nowego świata, potrzebujemy krytyki, bo ta zabezpiecza nas przed standaryzacją. Dizajn powinien być, jak mówi Benjamin Bratton, spekulacją.

Wydaje się, że jest pan szczególnie uczulony na standaryzację, a nawet na samą ideę jedności.
To prawda. Kiedy mówię o dialogicznej formacji podmiotowości, o niemożliwości kolektywnego „ja”, wyrażam swój sprzeciw wobec standaryzacji. Niby zmagamy się z tym problemem od dawna, lecz mimo to wciąż odwracamy się od kultury eksperymentu, lądując raz po raz w departamencie kontroli i testów. Eksperyment nie ma nic wspólnego z testami. Kto testuje, ten sprawdza, czy wszystko pasuje do jego wyobrażeń; kto rozpoczyna eksperyment, ten musi liczyć się z możliwością porażki – dlatego powiedziałbym, że cultura experimentalis jest bliższa alchemii niż niektórym przedsięwzięciom, którym możemy przyglądać się w Linzu. Czasami zwyczajnie testuje się tutaj zdolności młodych ludzi, ich techniczną sprawność oraz przedsiębiorczość. Ich doskonałość ma – na to wygląda – swoją wertykalną miarę, tymczasem moje rozumienie doskonałości uprzywilejowuje logikę wielości i różnorodności.

Jednym z moich największych źródeł inspiracji są dzieła Stephena J. Goulda, paleontologa, oraz poststrukturalistów Deleuze’a i Guattariego. Z ich książek wyniosłem dogłębne przekonanie o tym, że różnorodność jest wielką wartością, i trzymam się go we własnej twórczości. Naczelną zasadą swojego myślenia uczyniłem zdanie, że nie ma wspólnych, „jedynych” początków – dlatego wolę mówić, że uprawiam „an-archeologię” niż „archeologię mediów”. An-archeologia sprzeciwia się bowiem idei linearnego rozwoju. Zależy mi również na tym, by wszystko, co robię na rzecz społeczności akademickiej, było wyrazem sprzeciwu wobec „spajającego” myślenia i standaryzacji. Stąd moje zaangażowanie w przedsięwzięcia na pograniczu nauki, sztuki i technologii, takie „diabelskie hybrydy” [śmiech].

W książce „After the Media: News from the 20th Century” cytuje pan Norberta Wienera, ojca cybernetyki, który stwierdza, że rozwój jego dyscypliny miałby doprowadzić do wyparcia filozofii przez technologię. Rozumiem, że te „chimery”, o których pan mówi, zmierzają dokładnie w przeciwnym kierunku.
Zdecydowanie tak. Jeśli pan pozwoli, wtrącę tu autobiograficzną dygresję. Kiedy w młodości – zainteresowany zarówno nauką i technologią, jak i poezją – postanowiłem zająć się mediami, wybrałem studia na uczelni technicznej, nie zaś na wydziale humanistycznym klasycznego uniwersytetu. Tej decyzji nigdy nie pożałowałem. Poznałem w Berlinie wielu wspaniałych fizyków czy inżynierów, ale w ich świecie my, „ludzie od mediów”, tworzyliśmy jakąś enklawę szaleńców zafiksowanych na radiu czy filmie. Wyniosłem stamtąd niekwestionowane przekonanie, że nauka, technologia i sztuka pozostają wzajemnie powiązane; więcej nawet – że pozostają w ścisłej współzależności, a ich genealogie wzajemnie się przenikają. Kiedy więc po studiach we wspomnianym instytucie zacząłem wykładać na tradycyjnym uniwersytecie, rychło poczułem się nie na miejscu. Zacząłem wtedy uczyć na uczelniach artystycznych i odkryłem, że tu łatwiej celebrować związki pomiędzy rozmaitymi domenami ludzkiej aktywności. 

Od tego czasu celebruje je pan nieprzerwanie.
W tej chwili to kluczowa sprawa, musimy bowiem wypracować nowe formy wiedzy – a nawet nie tyle jej „formy”, ile poetyki. Chodzi o takie poetyki, które wykraczałyby poza utrwalone dotychczas języki i okopane pozycje. Przedstawiciele „twardych nauk” powoli zdają sobie już sprawę, że ich twórczość – ich praca badawcza – niezależnie od ich woli zachowuje kulturowy charakter. W naszych kręgach z kolei czas zastanowić się głębiej nad epistemologiczną wartością sztuki.

Artistic research to kolejna dyscyplina, która stała się – jak pan to ujął – „sexy”.
I są ku temu dobre powody! Nie chodzi o to, by w ramach tej dyscypliny pytać o wiedzę lub konwencjonalne metody jej poszerzania, które można by ulokować w praktyce artystycznej. Przeciwnie: należy wypracować nowe „sztuki wiedzy”. Właśnie dlatego, że uważam to wyzwanie za szalenie inspirujące, zgodziłem się przejąć po Peterze Sloterdijku dowodzenie nad Staatlichen Hochschule für Gestaltung w Karlsruhe. Przy okazji mogę zdradzić, że wraz z Sarą Pravicą rozpoczynamy tam właśnie filozoficzną wyprawę w poszukiwaniu nowych „poetyk wiedzy”. Jestem tym faktem bardzo podekscytowany.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.