GMINA CENTRUM: Centrum gminy
Może ten gmach nic nie znaczy, może to tylko wielkie, masywne Nic wbite w miejsce, gdzie powinno być centrum miasta, ale tym samym wyznacza też zasadniczy punkt dezorientacyjny, wokół którego dzień po dniu dezorganizuje się nasze życie
„A gdzie to właściwie jest, to centrum?”. Chciałoby się grzecznie odpowiedzieć – może jeszcze człowieka zaproszą? nakarmią? felijeton dadzą? – ale przecież nie ma sposobu. Palma Joanny Rajkowskiej zdołała zorganizować głupi, niedomknięty plac w całkiem spoiste rondo, ale nigdy nie chciała robić za centralny totem stolicy. Ryczącej przestrzeni nieopodal, tej na przecięciu dwóch arterii, nikt nie próbował dotąd ocalić, a na pewno nie pomogła jej idiotyczna atrapa i tak niezbyt pięknej rotundy – marne alibi dla nowego gmaszydła, które wychyla się teraz zza pleców okrąglaka. Razem ze wszystkimi potwornościami, które obsiadły to nijakie skrzyżowanie, ów szpetny produkt dybie na niewinnych przechodniów, którzy – także w obawie, że ktoś ich zapyta, czy to centrum miasta – szybko zbiegają do równie paskudnego podziemia. No i chyba niewielki w tym względzie pożytek z nominalnie centralnego dworca, zaplątanego między ulice, przejścia i budowlane nowotwory wszystkich ostatnich dekad. Tym bardziej że sam dworzec wygląda jak wielki guzik, który należałoby czym najprędzej wcisnąć i patrzeć, co też takiego zaraz wyleci w powietrze.
Ma to miasto, owszem, ze trzy głównawe osie. Jedna przedziera się obok dworca, a potem – biegnąc po niebrzydkim moście – próbuje spiąć tramwajem oba brzegi rzeki. Dopina swego, ale i tak te brzegi mają się za nic. Druga oś najpierw przypomina główną, odpicowaną ulicę prowincjonalnego miasta rosyjskiego imperium, a dalej, choć szykowna, szybko robi z nas idiotów, zaraz bowiem dociera do przybrudzonego dysnejsrandu zgrywającego starówkę. Trzecia oś jest całkiem marszałkowska, ale tam właśnie, gdzie wypatrywalibyśmy centrum, nerwowo dodaje gazu i – nie oglądając się na boki – pędzi w stronę parku, który wymija kształtnym łukiem, uwalniając się ostatecznie od brzemienia obowiązków centralnej arterii. Nielojalnie porzuca zresztą przy tym wszystkich nieszczęśników, którzy mozolnie przemierzają wietrzną połać rozpostartą pod domidłami, co to centrum mają tylko w nazwie.
Wiadomo, na co nie chce patrzeć ta ulica. Wiadomo, co wyleciałoby w powietrze – ba, pofrunęłoby w kosmos jak rakieta – gdyby potężna łapa wcisnęła wreszcie guzior centralnego dworca. Czy to szpicowate gmaszysko, istna Wariat Tower nakapana piachem przez upiornego bachora baraszkującego na prehistorycznej plaży, nie wyznacza właściwego centrum miasta? Ani trochę. Ten niczyjkutas, ten betonowy kij od monstrualnej szczotki wbity w dupę miasta to nie tyle centrum, ile wielki czop tkwiący dokładnie w miejscu, gdzie centrum mogłoby się uformować. „Domów kultury i nauki nie udaje się zasłonić”, ostrzegał niegdyś na jednym ze swoich obrazów Paweł Susid. Mogłoby się zdawać, że to ostrzeżenie czy proroctwo nie całkiem się sprawdziło: monstrum obrosło innymi potworami i z oddali naprawdę można czasem odnieść wrażenie, że ktoś tam kogoś naprawdę przesłania. Gdy jednak wracamy do niecentrum miasta, to złudzenie znika. Stalinowska wieżyca nasza – ejże, naprawdę stalinowska? niby tak, ale czy wszelkie ideologiczne znaki dawno od niej nie odpadły, zeskrobane łupinami orzeszków? czy ona cokolwiek jeszcze znaczy? – wieżyca zatem nasza całkiem bezsymboliczna, otoczona wygwizdplacem zagubionych defilad niczym polem sił powszechnego odpychania i uniwersalnej izolacji społecznej, nie przestaje, po prostu nie przestaje napominać: centrum twoim nijak nie będę, ale nie będziesz miał innych centrów przede mną. A nieuleczalna nieprzesłanialność czopa tego arcybezsensownego, jak najcentralniej centralność wszelką blokującego, udatnie streszcza w sobie powszechne rozpitolenie całego miasta, chroniczną niespójność tego architektonicznego zamizidła, gdzie jedno szkaradzieństwo próbuje się zabazgrać czy zapaćkać następnym. Próbowaliście kiedyś zabić smród kociej szczyny lawendową perfumą? Ja tak. Nie polecam.
Ale to nie całkiem prawda, że tego czegoś zasłonić nie sposób. Pierwsze dwanaście lat życia przemieszkałem w domu położonym całkiem centralnie naprzeciw i czasem, jesienią, wpatrywałem się rankami w białą ścianę mgły, która na kilka godzin wymazywała budynek z pola widzenia. Bez trudu można było sobie wyobrazić, że go tam w ogóle nie ma. Ale był: lubiłem patrzeć, jak zasłona powoli się podnosi i odkrywa kolejne piętra gmachu. No i łaziliśmy tam oczywiście bez przerwy, bo – o dziwo – ten głuchotępy klin wbity w środek miasta ma też swoje wnętrze. Mieszkaliśmy za blisko, żeby podniecała nas idea wycieczki na trzydzieste piętro. Przesiadywaliśmy za to w kawałku wydzielonym dla gówniarzerii, gdzie bez pomysłu gnietliśmy szarą glinę i majsterkowaliśmy bez talentu, oglądaliśmy głupie filmy i zbieraliśmy punkty na wyjazd do Pieczarek, na który nigdy nie pojechaliśmy (ej, a kto pamięta krokodyla w akwarium, którego karmiono białymi myszkami? żywymi! żywymi!). 30 sierpnia 1987 roku w kinie Wiedza oglądaliśmy „Zezowate szczęście”. Rodzice wypchnęli nas z domu, żebyśmy nie pętali się pod nogami: następnego dnia wyprowadzaliśmy się pod miasto i zostało jeszcze mnóstwo rzeczy do spakowania. Wieczorem nieprzytomny tata wydobył z kieszeni resztki niewykorzystanej kartki na mięso i drżącą dłonią przedłożył je mamie. Mama – przytłoczona myślą, że ostatniego dnia miesiąca będzie musiała zapanować nad przeprowadzką, a na dokładkę pognać do mięsnego – spojrzała na kartkę z nienawiścią i bez ostrzeżenia ją pożarła. „Nigdy nie zjadłam tyle mięsa na raz”. W odróżnieniu od nas nie znosiła tego mieszkania, gdzie nie miała dla siebie nawet kąta. Lubiła za to gmach naprzeciwko, gdzie ukrywała się przed nami w bibliotece lub kawiarni, żeby ścibolić coś w zeszycie. Ta rezygnacja w jej oczach, kiedy udało nam się ją namierzyć i dopaść.
Po 1989, kiedy dojeżdżałem do liceum spod miasta, w ramach wagarów zwiedzaliśmy opustoszałe komnaty. Pod ścianami siedziały na krzesełkach muzealne panie, które jednak nie miały chyba wyraźnych instrukcji, komu co i gdzie wolno, bo nigdy nie protestowały. Byłem też oczywiście podekscytowany, kiedy lata później zaproponowano mi wykłady w uczelni, która ulokowała się w tym budynku. Trochę się rozczarowałem: okazało się, że małonaste piętro to wcale nie tak wysoko, widok w sumie żaden, a z tymi wszystkimi piętrami nad sobą czułem się jak w za ciężkim kapeluszu, który raz po raz zsuwa się na oczy. Ale, owszem, zrobiło na mnie pewne wrażenie, kiedy po raz pierwszy z wnętrza gmachu zobaczyłem okno mojego dawnego pokoju, z którego wpatrywałem się kiedyś w pozorną pustkę.
Od tego czasu nie opuszczam Pałacu Kultury i Nauki, dawno już pozbawionego imienia Józefa Stalina. Może ten gmach nic nie znaczy, może to tylko wielkie, masywne Nic wbite w miejsce, gdzie powinno być centrum miasta, ale tym samym wyznacza też zasadniczy punkt dezorientacyjny, wokół którego dzień po dniu dezorganizuje się nasze życie. Siedzę więc tutaj i patrzę sobie, jak to się wszystko rozkłada na kawałki. Czasem, owszem, zdaje mi się, że mieszkam gdzie indziej, z żoną i z córką, że jeżdżę po mieście na rowerze, że wpadam do innego pałacu do pracy. A nawet że wyjeżdżam z miasta. Ale to chyba złudzenia, bo drzwi mojego pokoiku – tutaj, na trzydziestym siódmym piętrze – całkiem przecie zamurowane. Widok za to wreszcie jak należy: naprawdę sporo stąd widać. Czasem więc, nocą, kiedy mryga do was czerwone lipko-ślipko, to właśnie ja nadaję sygnały niesympatycznym alfabetem podniebnego morsa – o tym, co się wyprawia wokół. Prosto z Wariat Tower. Z samego niecentrum tej Gminy.