Jeszcze 2 minuty czytania

Adam Lipszyc

GMINA CENTRUM: Ruiny, ciała, pnącza

Adam Lipszyc

Adam Lipszyc

Może uczymy się tu czegoś naprawdę ważnego o kruchości ludzkich ciał – tych znanych i nieznanych, tych lubianych i nie. Niech sobie pobędą, jeszcze trochę, zanim ta gmina popadnie w ruinę, a jej ruiny oplotą dzikie pnącza

Jakieś trzy tygodnie temu postanowiliśmy pobuszować trochę w zarośniętym zakątku dużego parku. Zdawało nam się, że ten akurat park znamy jak własną kieszeń, ale kiedy pewnego dnia przecinaliśmy go na rowerach, zauważyliśmy, że po prawej rozgurduliła się fantazyjna gęstwina, którą warto by spenetrować. Tydzień później zajechaliśmy tam w bojowych nastrojach, rowery przypięliśmy do drzewa i rozpoczęliśmy ekspedycję. Z zewnątrz gęstwina przypominała trochę coś, co kojarzyło nam się z Luizjaną: jakieś pospolite, ale bardzo żywotne pnącze oplatało drzewa efektownymi festonami, a wysoko na gałęzi wisiała spora szmata – chyba stary plecak, który został się tam, kiedy opadły wody nowoorleańskiego potopu.

W środku było jeszcze lepiej. Przez coś na kształt naturalnej furtki – pnącze rozpięło elegancki łuk ponad naszymi głowami – weszliśmy na teren niezbyt rozległego, ale ekscytująco zawiłego labiryntu. Różnej wysokości ściany, oddzielające od siebie poszczególne ścieżki, uformowały się ze splotów tego samego niestrudzonego pnącza. Trudno było się oprzeć wrażeniu, że jeśli odgarniemy liście, zobaczymy fragmenty ruin. Tymczasem pod splotami kryły się co najwyżej pnie zwalonych drzew albo ziała całkowita pustka. Z tym pozorem ruin dobrze rymował się widok bloków, które wyrastały ponad drzewami. Łatwo było sobie wyobrazić, że po jakiejś katastrofie tyle właśnie zostało z naszej gminy i że po dniach przedzierania się przez labirynt dotarliśmy wreszcie do ostatniego zamieszkałego blokowiska.

Pod wpływem tej zabawy uruchamiał się w głowie strumień obrazów, które z uwagi na nieuchronnie nawracające ostatnio myśli o końcu naszego świata nigdy nie są dziś od nas zbyt daleko. Wspomnienia zarośniętych grobowców jakiejś chińskiej dynastii, które zwiedzaliśmy z mamą na początku lat 90., wymarłe pawilony na terenie stalinowskiej wystawy rolniczo-przemysłowej w Moskwie, które oglądałem dekadę później, pokryte bujną roślinnością ruiny kostrzyńskiej starówki, po której łaziliśmy dwa lata temu, zdjęcia placów porastających trawą czy zwierząt biegnących ulicami, migawki z rozmaitych postapokaliptycznych filmideł, a wreszcie niesamowity, spokojno-upiorny widok z kwietnia tego roku: piasek w podmiejskim lesie, zwykle skotłowany śladami ludzkich stóp, a teraz doskonale wygładzony wiatrem. Takie niepamiątki po nas.

Patos ruin i ach-zaduma nad kruchością człowieczej cywilizacji to jednak dosyć tanie wzruszenia. Ulegając tym uczuciom, dokonujemy aż nazbyt łatwego czasowego przeskoku: zamiast konfrontować się z niefotogeniczną codziennością naszej niedo-apokalipsy, w fantazji przenosimy się do świata po katastrofie i niczym człowiek rozczulający się na myśl o własnym pogrzebie kontemplujemy obrazy dzikiej przyrody wdzierającej się do miast. Co więcej, mimowolnie rozważamy obraz naszej gminy opustoszałej z innych ludzi i narcystycznie koimy się wyimaginowaną, melancholijną samotnością. Tym samym bierzemy w nawias wszystko, co dzieje się naprawdę, i wszystko, co dzieje się między nami a innymi ludźmi. Tak jakby tej gminy nie zasiedlały już żadne ciała, tak jakbyśmy my, jako bezcielesne duchy, oglądali już tylko porośnięte pnączami ruiny.

A z tymi ciałami zrobiło się właściwie dość ciekawie. Przede wszystkim dowiedzieliśmy się całkiem sporo o tym niezwykłym obiekcie, jakim jest ciało policjanta. Wiemy już, że im skrzętniej to ciało ukrywa się za tarczą, tym bardziej podatne jest na przesławne naruszenie nietykalności. Im bardziej zbrojne, tym delikatniejsze – zupełnie jak uczucia religijne. To opancerzone, a zarazem kruche ciało może bez trudu oberwać od siedemnastolatka w żółtej puchówce, a zaatakowane legitymacją poselską przez niewyrośniętą kobietę musi – trudna rada! – niezwłocznie bronić się gazem pieprzowym. Co więcej, to okutane ciało tym agresywniej eksponuje swoją wzruszającą delikatność, im mniej napastliwe są ciała demonstrantów. Jeśli na festiwalach literackich można czasem odnieść wrażenie, że ten i ów uczestnik nosi przed sobą swoje ego jak wielki balon, który tyleż prezentuje pozostałym, co wystawia na naruszenie ze strony swoich koleżanek i kolegów po piórze, by potem skarżyć się, jak straszliwie go urażono, policjant napiera na demonstrantów nie tyle swoim narcystycznym Ja, ile masywno-kruchym pancerzem swego ciała.

Za tym paradoksem, który z policjantów czyni płatnych prowokatorów, stoi oczywiście banalny cynizm władzy. Za tym cynizmem stoi zaś równie banalny strach. Strach samych funkcjonariuszy i ich przełożonych, strach urzędników i ministrów – lęk przed utratą pracy, stanowisk i apanaży. Ale to z pewnością nie wszystko. Niewidzialne, lecz odsłonięte zakończenia nerwowe, którymi najwyraźniej inkrustowane są tarcze policyjne, wiodą bezpośrednio do ciała jednego z mieszkańców naszej gminy, którego tymczasem ogarnął wielki strach. To niezdarne ciałko, które kiedyś broniło się małym pistolecikiem, które w weselszych czasach lubiło pobrykać na quadzie w prezydenckim ośrodku na Helu, które z upodobaniem ogląda, jak potężniejsze ciała kowbojów prezentują swoje możliwości podczas pokazów rodeo – może dlatego, że o polityce myśli jak o jeździe na byku (zobaczymy, jak długo się utrzymam?) – to ciałko mlaskliwe, które czasem uzyskuje kontrolę nad otoczeniem dzięki retorycznym talentom, czasem zaś całkiem gubi rytm, wścieka się i wygraża, a niekiedy nawet – próbując wczuć się w rolę dyktatora – siada za zbyt wysokim stołem i z nieobciętymi paznokciami nagrywa swój pohukliwy teleranek, nie rozumiejąc, że takie niedorzeczne symulakrum aktu suwerennego, pozbawione wzniosło-strasznej jednorazowości oryginału, staje się natychmiast groteskowym memem, to ciało zatem, które wydaje się doskonałym ucieleśnieniem nieufności, więc chyba nawet kiedy robi kupę, musi mieć haka na muszlę, spłuczkę, szczotkę i papier toaletowy, to ciało, z którego fizjologicznym rytmem zestrojono wszystkie nasze gminy, to właśnie zesrane ze strachu ciało Wicepremiera ds. Własnego Bezpieczeństwa, naruszając naszą integralność cielesną i wszystkie zasady dystansu społecznego, napiera na nas za pośrednictwem zbrojnych ciał policyjnych, by zaraz ogłosić, że zostało dotknięte do żywego.

My tymczasem przeważnie się nie dotykamy. Nasze ciała kisną w mieszkaniach. Robi się od tego przykro w gębie, ale biorą się z tego również rzeczy całkiem niezłe. Na przykład: kiedy w odróżnieniu od tego ciała paskudnego trzymamy zdrowy dystans, troszczymy się – rzecz osobliwa – także o te ciała, które w sytuacji bezpandemijnej raczej mało nas obchodzą. Nie wiem jak państwo, ale ja tam mam gdzieś gadanie o wspólnocie, nie chcę żadnej wspólnoty, nie lubię wspólnoty, lubię tylko moich przyjaciół, tych stu trzydziestu siedmiu. Ale taka powszechność wzajemnej troski przez izolację – o tak, na to się piszę, to robi wrażenie. No a skoro już o przyjaciołach mowa: jasne, kiedy z umieszkanionymi, ukrzesłowionymi ciałami wgapiamy się w ekrany i słuchamy, jak ktoś bliski mówi nam o swoich kłopotach, czujemy straszne ssanie, bo chcielibyśmy tego kogoś przytrzymać choćby i za łokieć. Ale w tym dziwnym, wkurzającym trybie spotkań-niespotkań mówimy sobie czasem rzeczy, których może nie powiedzielibyśmy, gdyby nasze ciała znalazły się w jednym pomieszczeniu. Może odsłania się tu jakaś intymność w rozdzieleniu, jakaś troska tym silniejsza, im mniej może wyładować się w cielesnym kontakcie. Może uczymy się tu czegoś naprawdę ważnego o kruchości ludzkich ciał. Nie o tej diabolicznie kłamliwej, rzekomej delikatności ciała policjanta, zrodzonej ze strachu ciałka wicepremiera, ale o tej prawdziwej kruchości wszystkich ciał w naszej gminie – tych znanych i nieznanych, tych lubianych i nie. Niech sobie pobędą, jeszcze trochę, zanim ta gmina rzeczywiście popadnie w ruinę, a jej ruiny naprawdę oplotą dzikie pnącza.