GMINA CENTRUM: Żaba w mule
Kiedy znękaną ziemię pokryje warstwa śniegu, a człowiek może wreszcie zaciągnąć się ostrym mrozem, planeta w plastikowym worku znowu, na moment, łapie oddech
Kiedy ów przestępczy, tfu, przestępny pajac Zozo, który tak nawywijał w naszej gminie, szykował się wreszcie do odjazdu, a na pobliskiej stacji tłum mieszkańców oczekiwał jego młodszej siostrzyczki, raczej bezpodstawnie licząc na to, że panienka Zozi okaże się nieco mniej dokuczliwa od wrednego paniczyka – innymi słowy: kiedy stary rok już odkładał łyżkę, a nowy sadowił się przy stole – postanowiliśmy skorzystać ze wspaniałomyślnego zaproszenia przyjaciół i czas mniej lub bardziej pokojowego przekazania władzy w globalnym Białym Domu przeczekać w leśnej chacie. Ukrzesłowieni całym tym niewiarygodnym rokiem, przez kilka dni wesoło zbijaliśmy bąki, łaziliśmy z psami po lesie, paliliśmy w piecach, rżnęliśmy w planszówki i oglądaliśmy na żywo dobrych ludzi, którzy przez ostatnie kilka miesięcy tłoczyli się w zoomowych przegródkach na ekranach naszych komputerów. Jakby tego było mało, wybraliśmy się na jednodniową wycieczkę do jeszcze większego lasu, gdzie pod okiem innego dobrego człowieka wypatrywaliśmy żubrów, gapiliśmy się na rzygompodobne śluzowce i uczyliśmy się odróżniać neurotycznie wkląchniętą kupę pana jelenia od bez nerw utoczonej kupy pani jeleniowej. Innymi słowy, odcięci od sieci komórkowych, zażywaliśmy boskiego wywczasu. Kontakt z uniwersum pandemii odnowiliśmy tylko na krótko podczas wizyty pana wywożącego tak zwane nieczystości płynne, który pożalił się naszemu gospodarzowi, że miesiąc wcześniej przewlokło go przez kowidową gehennę. „Panie”, mówił, „czułem się jak żaba w mule”. Znajoma, która także zaliczyła już bliskie spotkanie z niesławnym wirusem, zapewniła mnie, że to nader trafne porównanie.
Ale ta arcyzgrabna formuła, która w ustach szambiarza nabiera dodatkowej siły i sugestywności, nazywa też chyba inne uczucie: emocję całego globu dręczonego katastrofą, którą kowidowy kataklizm tylko na moment odsunął z pola widzenia. Kilkudniowy wypad do lasu, poza granice naszej gminy, dał nam chwilę wytchnienia od lockdownowych usidleń i pozwolił przewietrzyć nasze skisłe ciała, ale tym dobitniej przypomniał nam o potworniejszym, uniwersalnym uwięzieniu, o tym, że cała ta planeta czuje się – za naszą sprawą – jak żaba w mule, z którego chyba naprawdę nie ma ucieczki. Bo też i zamiast grudniowego, zmrożonego lasu okrytego zaspami śniegu, podczas spacerów przemierzaliśmy szaroburą gęstwinę skąpaną w smutnym deszczu. Bo też bez trudu maszerowaliśmy przez połacie terenu, które – jak zapewniał nas gospodarz – jeszcze kilka lat temu były całkowicie niedostępne, jako że do niedawna pokrywało je grzęzawisko, teraz całkowicie wyschnięte. Kiedy tak wygląda zima, człowiek niekoniecznie tęskni za latem, zwłaszcza gdy coraz dopierdliwsze słońce praży tak, że można pomylić Norwegię z Bułgarią. Nie ma co gadać, spieprzyliśmy tę planetę.
Żaden tam ze mnie miłośnik natury. Przyroda wydaje mi się w porządku, ale bez przesady. Tak, tak, czasem człowiek połazi przez tydzień po górach i całkiem mu z tym dobrze, ba, może nawet najlepiej na świecie. Ale kiedy przez trzy dni drałowaliśmy jedną taką doliną w Kirgistanie, żeby potem na lodowcu zrobić w tył zwrot – pogoda się schrzaniła – i tyleż czasu maszerować z powrotem, zachodziłem w głowę, czy zamiast tego nie lepiej było pojeździć po kirgiskich miastach, pojeść lepioszki i pogapić się na ludzi. Przyroda przyrodą, ale tak w ogóle to lubimy cywilizacyjne opakowanie, w które załadowaliśmy nasze życie, lubimy kręcić się po knajpach, jeść, pić i chrzanić głupoty, lubimy genialny sklepik na naszej ulicy, który choć maleńki, ma wszystko, co trzeba – jesteśmy, krótko mówiąc, dumnymi obywatelami Gminy Centrum. Jasne, coś w nas skomli, coś w nas piszczy, zwłaszcza kiedy patrzymy na nasze domowe zwierzęta. Smutnawe spojrzenia naszych psów, istot pochwyconych przez cywilizacyjny lockdown, porozumiewają się z tym czymś w nas samych, co dzień po dniu musi udawać człowieka. Spojrzenia naszych kotów także przypominają o tych wysiłkach, ale w inny sposób: te bardziej wyniosłe pokazują, że niektórzy potrafią całkowicie ignorować reguły cywilizacyjnej gry; te cwaniackie – że niektórzy potrafią cynicznie je wykorzystywać; te zdezorientowane – że niektórzy wciąż jeszcze zachodzą w głowę, jak znaleźli się w tej klatce, i bezskutecznie próbują ustalić, o co w tym wszystkim chodzi.
Ale tak jak na widok pięknej alpejskiej doliny złapanej w stalową sieć wyciągów można zwątpić w uroki narciarstwa – choć w tej chwili dałbym sporo, żeby znów móc pognać w dół górki – tak też zasadnicze upodobanie do cywilizacyjnego futerału tej planety wystawione jest na ciężką próbę, kiedy orientujemy się, że niby to wyjechaliśmy do lasu, ale nie, nigdzie nie udało nam się uciec, skoro pod koniec grudnia leje się nam na głowę jakiś cholerny deszcz. Jak mówi mój znajomy biolog, ludzkość właśnie smaży się w piekle, w którym sama sobie napaliła – przy okazji dusząc w tym diabelskim piecu wszystko, co żyje na tej ziemi. A moja znajoma rysowniczka mówi o tym jeszcze prościej: na łeb tej planety narzuciliśmy wielki foliowy worek i teraz nasze globiszcze rozpaczliwie chwyta resztki tlenu, a z każdym wdechem plastik wdziera mu się do gęby. Z kowidowego lockdownu kiedyś, chyba, wyjdziemy. Domowe zamknięcie pozwala przynajmniej bawić się myślą o otwartych przestrzeniach. Globalne domknięcie klimatycznej opresji, odczuwane z całą mocą właśnie poza granicami naszej gminy, mnie przynajmniej przyprawia o napad klaustrofobicznej paniki.
A przecież wkrótce po tym, jak wróciliśmy do domu, na chwilę jednak odpuściło. W ostatni piątek rano, jeszcze w sennym widzie, rzuciliśmy się do telefonów zapisywać naszych starszych na podbicie szczepiątki. Słynny trzycyfrowy numer nijak nie funkcjonował, panie w przychodnianych rejestracjach dla świętego spokoju udawały automaty. Wszyscy konsultanci byli wciąż zajęci, a ja byłem trzydziesty siódmy w kolejce. Trudna rada, odpaliłem moją gazelę i z komórką przy uchu, żeby nie stracić tego wspaniałego miejsca w wirtualnym ogonku, ruszyłem ulicami naszej gminy, żeby sprawdzić, czy aby czegoś jednak nie da się załatwić na twarz. Nie dało się, ale w końcu zrobiłem się pierwszy w kolejce – dobra, wtedy zsiadłem z roweru – odezwała się miła pani i po chwili zapewniła mnie, że mój tata jest już bezpieczny.
Na dodatek zaczął sypać gęsty śnieg. Wiadomo, że jazda na rowerze to zasadniczo najlepszy sposób przemieszczania się po naszej gminie. Pozwala uniknąć zarówno prywatnego lockdownu w samochodzie, jak i żmudnego pieszoczłapu, który także potrafi człowieka przykisić – no bo lezie człek i lezie, a tu ciągle i długo jeszcze to samo. Ale w warunkach zimowo-okularniczych swoboda cyklisty robi się, hm, dyskusyjna. Przyczepność opon niebezpiecznie spada, okulary od wewnątrz pokrywa warstwa pary, a od zewnątrz – śniegu. A teraz jeszcze ta maska na paszczy. Niby więc kupa kłopotów i dusza na ramieniu – jak tu się nie wygrzmocić na zakręcie? – ale po cichu i po kryjomu wzbierał we mnie śmiech. Śmiałem się trochę z samego siebie, a trochę, zwyczajnie, z radości. Bo co może być lepszego niż lecieć rowkiem przez ośnieżone ulice i parki naszej gminy? Cały szczęśliwy kupiłem ryby u znakomitego pana Rybaka, azjatyckości u niezrównanego pana z Azji, a na koniec margarynę w okropnej acz nieodzownej Hali Margaryńskiej. Pod domem minąłem dwa jebutne bałwany i sam wyglądałem chyba zupełnie jak bałwan – ale było mi świetnie. A następnego dnia, i następnego, w podegminnych lasach, było jeszcze lepiej. Ten smutek, ta rozpacz, ta bryndza w kalarepie, to poczucie planetarnego ukiszenia, zamknięcia, bezdechu – wszystko to znika przynajmniej na chwilę, kiedy dzięki łaskawości przesławnej Bestii z Północy znękaną ziemię pokryje warstwa śniegu, a człowiek może wreszcie zaciągnąć się ostrym mrozem. Żaba w mule, planeta w plastikowym worku – znowu, na moment, łapią oddech.