Jeszcze 2 minuty czytania

Adam Lipszyc

GMINA CENTRUM: Imiona, kamienie

Adam Lipszyc

Adam Lipszyc

Myśląc, pisząc, malując czy projektując wystawy, rozpisujemy sobie nie zawsze czytelną montażową konstelację naszej tożsamości, tak żeby się w niej rozeznać, a może nawet coś w niej pozmieniać

Kilka lat temu na cmentarzu przy Okopowej chowano jedną z najbliższych przyjaciółek mojej mamy. Dopiero na widok żałobników zebranych tuż za bramą zorientowałem się, że nie mam żadnego przyzwoitego nakrycia głowy. W kolorowej czapce wyglądałem jak pajac. Wzięto mnie za łokieć i poprowadzono przed oblicze Margła, żeby ten poratował mnie w kłopocie. Najpierw jednak, słusznie, wytknięto mi brak roztropności. Margieł rozłożył szeroko ręce i powiedział: „No coś ty, czuj się jak u siebie w domu!”. Po czym wszakże, na wszelki wypadek, wręczył mi zapasową kipę, którą miał w kieszeni.

O tym, że Margieł nie nazywa się Margieł, tylko Jan Jagielski, dowiedziałem się dosyć późno – i do dzisiaj trochę w to nie wierzę, tak jak i nie wierzę do końca, że „margiel” to normalny rzeczownik języka polskiego, a nie zniekształcone imię tego wspaniałego faceta. Za to dość wcześnie dowiedziałem się, że Margieł jeździ jak wariat po wszystkich gminach tego kraju i odgrzebuje wiadome cmentarze, którymi wtedy jeszcze, w latach 80., mało kto się interesował, że buszuje po tym wielkim, w gminie Centrum, i że zna go jak własną kieszeń. Jeżeli więc ktokolwiek miał prawo powiedzieć, żebym czuł się tam jak u siebie w domu, to właśnie on, Margieł, który wedle etniczych zaszeregowań należał skądinąd do innego klubu i który – cholera jasna – umarł tydzień temu. Pochowano go przy Okopowej.

O tym, że Margieł nie nazywa się Margieł – tę ksywkę nosił chyba po prostu dlatego, że z wykształcenia był geochemikiem – nie wiedziała też moja babcia, która ku uciesze otoczenia zwracała się do niego z respektem „panie Margle”. Babcia nie leży przy Okopowej. Dołączyła do dziadka, którego pochowano na Wojskowym. Ten cmentarz, wiadomo, to istna bajadera z polskości. Wojskowi bohaterowie prawie wszystkich frakcji mieszają się tu z oficjelami i celebrytami maści wszelkiej – i z ludem w miarę zwykłym. Moi prywatni dziadkowie leżą róg w róg z generałem Korczyńskim, który dowodził oddziałami GL podczas pogromu w Ludmiłówce i był jednym z głównych odpowiedzialnych za masakrę na Wybrzeżu w roku 1970. To sąsiedztwo uzmysłowiłem sobie dopiero niedawno, kiedy wymienialiśmy dziadkom nagrobek. Pozbyliśmy się wtedy lastryka z lat 50., a na życzenie ciotki dopisaliśmy też imiona i nazwiska członków rodziny, którzy poszli z dymem. Ciotka poprosiła również, żeby obok imion, pod którymi dziadkowie funkcjonowali po wojnie, dopisać ich imiona wcześniejsze. Nazwiska, w którym wrażego iksa peerelowska administracja kazała zastąpić piastowskim „ks”, już nie zmienialiśmy.

Marek Włodarski nie leży ani przy Okopowej, ani na Wojskowym, tylko na Starych Powązkach. Na grobie ma krzyż, jedno imię i jedno nazwisko. Ale na rewelacyjnej wystawie, którą otwarto właśnie w naszym gminnym MSN-ie, Włodarski funkcjonuje pod podwójnym nazwiskiem, jako Marek Włodarski, ale najpierw jako Henryk Streng. Przy tej podwójności uparł się słusznie Piotr Słodkowski, kurator wystawy, która cała takimi fascynującymi podwójnościami stoi.

Wedle zamysłu kuratora ekspozycja ma nie tylko czy nie tyle przypominać wspaniałą twórczość Strenga/Włodarskiego, ile za jej pomocą postawić szereg zasadniczych pytań dotyczących naszego sposobu myślenia o sztuce XX wieku i w ogóle o tym przemiłym stuleciu. Chytrze zaprojektowana wystawa nie ma charakteru liniowego: to raczej konstelacja rozpięta między szeregiem elementów, które odsyłają do siebie nawzajem i bez ustanku się zagadują. Na wzór znakomitej książki Słodkowskiego poświęconej Strengowi/Włodarskiemu cała rzecz ma trzy zasadnicze punkty ośrodkowe, które wchodzą ze sobą w nieskończony rezonans. Co lepsze jednak, każde z tych ognisk samo ma charakter dwoisty, a w obrębie każdego z nich trwa niepowstrzymana oscylacja.

Ośrodek pierwszy skupia pytania o naturę modernizmu. Henryk Streng, lwowiak, studiował w Paryżu u Fernanda Légera i dziś pamiętany jest przede wszystkim jako twórca kilku świetnych obrazów utrzymanych w duchu mistrza. Słodkowski stara się jednak pokazać, w jak wielkim stopniu momenty paryskie i légerowskie kontrowane są w twórczości Strenga przez momenty miejsko-przedmiejskiej, ulicznej polikultury Lwowa. Uniwersalizujący modernizm wchodzi tu w rezonans z nowoczesnością lokalną i peryferyjną. Z kolei ośrodek drugi koncentruje w sobie kwestie dotyczące politycznego zaangażowania sztuki. W obrębie tej przestrzeni trwa nieustanna oscylacja między awangardowym językiem sztuki a dogmatyką socrealizmu. Wreszcie, w strefie trzeciej dotyka się pytań o tożsamość, o samą podwójną identyfikację głównego bohatera wystawy. Streng, znajomy Brunona Schulza i przyjaciel Debory Vogel, znalazł się na początku wojny w obozie janowskim. Zbiegł stamtąd i ukrywał się u Janiny Brosch, członkini Żegoty, także malarki – i przyszłej żony Strenga. Już jako Marek Włodarski przeniósł się do Warszawy, skąd po powstaniu trafił jeszcze do obozu w Stutthofie. Tam, wedle niektórych relacji, pracował przy uprzątaniu zwłok. Jeśli to prawda, to tę straszną robotę wykonywał już po raz drugi: jeszcze we Lwowie po wielkiej rzezi uprzątał trupy z ulic. Wówczas właśnie znalazł zwłoki Debory Vogel i całej jej rodziny.

To trzecie ognisko jest z pewnością najbardziej poruszające, nawet jeśli artystycznie „najlepsze” rzeczy skupione są wokół ogniska pierwszego. Właściwie bez końca można patrzeć na to, co wyprawia się na dwóch obrazach powieszonych w tej trzeciej strefie. Te arcylégerowskie prace, na których malarz zdaje się jak najdokładniej wpasowywać w ramy uniwersalistycznego modernizmu, wymazującego lokalną, przygodną tożsamość, za sprawą przygodności historycznych same naznaczone są szokującym wymazaniem. Te naznaczenia można oglądać dzięki umieszczonym obok obrazów niewielkim fotografiom, na których widać powiększone i uwyraźnione wydrapania i zamalunki: ukrywając się u Brosch, Streng/Włodarski usuwał swoje dotychczasowe imię i nazwisko ze swoich dawnych obrazów. Wraz z fotografiami te hipermodernistyczne obrazy działają jak zagadki typu „Znajdź, co ukrył marynarz”: gdy już raz zobaczymy to, co ukryte, nigdy już nie stracimy tego z oczu. Tyle że tym razem ukryte jest samo prawie-udane wymazanie imienia.

W przeciwległym kącie sali, w przestrzeni koncentrującej się wokół problematyki zaangażowania, umieszczono monitor, na którym lecą fragmenty „Pancernika Potiomkin”. Film Siergieja Eisensteina słynie między innymi z niezwykłych rozwiązań montażowych. Streng/Włodarski eksperymentował w swojej twórczości z ideą montażu, a pojęcie to odgrywało centralną rolę w rozważaniach estetycznych Debory Vogel. W jej ujęciu technika montażowa w pisaniu i sztuce plastycznej pozwala uchwycić polifoniczność życia i unieważnić ustabilizowane hierarchie zdarzeń i znaczeń.

Wystawa o Strengu/Włodarskim to taki właśnie, arcyprecyzyjny montaż. W konstelacyjną sieć udało się tu pochwycić spory kawał XX wieku – całe mnóstwo rzeczy wspaniałych i strasznych. Ale mówi się tu też coś bardzo ważnego o montażowym charakterze naszej tożsamości jako takiej. O tym, że choć czasem snujemy fantazje o swojej wewnętrznej jednolitości, a czasem te fantazje podsycają lub narzucają nam inni, w istocie jesteśmy montażem heterogenicznych momentów: przygodnych lokalności i uniwersalizujących aspiracji, nowych wiar i starych sekretów, identyfikacji przejętych i pokrewieństw wybranych. Myśląc, pisząc, malując czy projektując wystawy, rozpisujemy sobie tę nie zawsze czytelną, montażową konstelację naszej tożsamości, tak żeby się w niej rozeznać, a może nawet – czasem, jak się da – coś w niej pozmieniać. W każdym razie śladów niejednorodności nie sposób wymazać z obrazu. Cokolwiek napiszą nam na kamieniu, zawsze mamy więcej niż jedno imię.