Jeszcze 2 minuty czytania

Adam Lipszyc

GMINA CENTRUM: Wymiana opon

Adam Lipszyc

Adam Lipszyc

Nawet science fiction nie potrafiło przygotować mnie na tę głupią, niefotogeniczną, a nieskończenie dojmującą katastrofę, na tę kisnącą z dnia na dzień bryndzę w kalarepie

A jaki to dzień tygodnia? Wtorek, proszę pana, bo to urodziny mojego syna. O, świetnie i wspaniale. No więc we wtorek pojechałem wymienić opony na letnie (dokup jeszcze żarówkę, prawe światło nawala). Miłej pani siedzącej w warsztacie na kasie złożyłem serdecznie życzenia z okazji urodzin potomka. Liczyłem na oklaski, ale nic z tego. Pani w ogóle nie okazała zdziwienia, tylko z gracją podziękowała, jakby to było oczywiste, że tego dnia wszyscy fetują jej syna. Tak, biedak, westchnęła, właśnie odsypia, całą noc pracował. Pożałowałem więc chłopaka, bo cóż mi pozostało. Punktów za pamięć i szarmancję najwyraźniej nie przewidziano.

Wymiana opon miała trwać około godziny, musiałem więc trochę się powałęsać. Obok: wymarłe centrum handlowe. Zamknięty sklep z ciuchami, zamknięty sklep z ciuchami, zamknięty sklep z ciuchami. Zamknięta kawiarnia, półotwarta kawiarnia, całkiem nieczynny klop. Kupiłem kawę i nielegalnie przycupnąłem koło wyjścia z otwartego, ale pustawego supermarketu. Obok ławki blaszane pudło. Obok pudła ekran. Na ekranie reklama pudła. Wjeżdżasz wózkiem, zamykasz pudło, naciskasz guzik, otwierasz pudło, żarcie zdezynfekowane ultrafioletem, wirusa ani śladu. Tylko nie wchodź do środka, szkodzi.

Dopiłem kawę, wywaliłem kubek, wszedłem do pudła. Posiedziałem trochę, wyszedłem. Złapałem autobus, pojechałem do domu. Walnąłem się do łóżka. Po robocie wróciła moja matka, która pracuje w warsztacie samochodowym. Była smutna, bo międzynarodowa sieć, do której należy warsztat, wycofuje się z naszej gminy. No, szkoda. Przynajmniej ja mam jeszcze robotę, chociaż – wiadomo – w nocy. Mama jest kochana: poszliśmy na lody. Opowiadała mi o pracy. Dziwne rzeczy. Na przykład dzisiaj jakiś facet przyjechał, żeby wymienić opony na letnie, a potem zniknął bez śladu. Dzwoniła do niego, ale podobno nie ma takiego numeru. Samochód stoi pod warsztatem, jutro się zastanowią, co z nim zrobić. Nie, chyba nie chodzi o wirusa, bo w warsztacie są bardzo ostrożni, nawet kluczyki dezynfekują ultrafioletem.

Połaziliśmy z mamą po parku, a wieczorem urządziliśmy sobie święto: binge-watching „Odpowiednika”, którego oglądaliśmy już kilka razy. To taki serial o facecie, który pracuje w dziwnym biurze. Pewnego dnia dowiaduje się, że świat jest rozdwojony, istnieje równoległa rzeczywistość, a w niej odpowiednicy wszystkich ludzi z naszej strony, w tym jego własny. Ten drugi jest chamowatym agentem, ale w sumie też sobie nie radzi. Tamten świat został zdziesiątkowany przez jakąś grypę, teraz wszyscy mają paranoję, łażą w maseczkach, na słupach wiszą maszynki do dezynfekcji rąk, centra handlowe stoją prawie puste. Otwarte są jeszcze tylko supermarkety, przy wyjściu ustawiono pudła do dezynfekcji zakupów. Wchodzisz tam, siedzisz trochę, wychodzisz. Idziesz do warsztatu, przed którym czeka już twój samochód z letnimi oponami, odbierasz kluczyki zdezynfekowane ultrafioletem, jeszcze raz życzysz wszystkiego najlepszego sympatycznej pani, której syn obchodzi tego dnia urodziny. Wracasz do domu, witasz się z żoną, mówisz, że wszystko w porządku, tylko żarówki nie dało się wymienić, bo warsztat likwidują i większości rzeczy już nie ma. No, szkoda. Siadasz do komputera i łączysz się na zoomie z doktorantem.

Doktorant jest niewyspany. Wczoraj były jego urodziny, świętował je z mamą. Jest z nią bardzo związany, zwłaszcza od czasu, kiedy osiem lat temu zginęli razem w wypadku samochodowym (jechali na kajaki). Z okazji jego urodzin oglądali serial, którego bohater odkrywa, że obok istnieje równoległa rzeczywistość. Nie ma tam koronawirusa, nie chodzi się w maseczkach, nie dezynfekuje się rąk ani zakupów, centra handlowe tętnią życiem. Bohater pracuje w jakiejś dziwnej agencji, która reguluje przepływ ludzi i informacji między dwoma światami. Jego odpowiednik po drugiej stronie pisze doktorat z filozofii. Pewnego dnia łączy się na zoomie ze swoim promotorem i mówi, że nie jest już w stanie pracować nad tekstem. Ma dziwne poczucie, że chociaż w jego świecie niby wszystko jest w porządku, gdzieś tam, obok niego, dzieją się zupełnie okropne rzeczy, ludzie umierają bez sensu, dostają fioła z samotności, dostają fioła z przeludnienia, walą dragi lub alko i wszystko im się plącze. Może nawet on jest z tamtego świata, wkręcił się tu tylko przypadkiem, ale wciąż czuje, że wszystkim wciska kit.

Jasne, ma żonę, córkę i samochód, ostatnio wymieniał nawet opony na letnie, przez godzinę kręcił się po centrum handlowym, nakupił mnóstwo ciuchów i słodyczy. Było w sumie bardzo fajnie, ale ciągle czuł ten niepokój. Wrócił i teraz mówi mi, że nie widzi innego sposobu, jak rzucić ten doktorat i opowiadać bez przerwy, mówić, mówić, mówić, wymyślać kolejne wersje samego siebie, raz być sobą, raz mną, raz synem babki z warsztatu samochodowego, a raz bohaterem amerykańskiego serialu. Nie widzi innego sposobu, bo od tej cholernej pandemii wszystko mu się chrzani. Nie wie już, co jest naprawdę, co na zoomie, a co na HBO, albo raczej wie – na pewno – że obok dzieje się coś jeszcze, choć nie wiadomo co, że coś przegapiamy, pewnie po prostu nasze życie bez pandemii, ale kiedy wymyśla inną wersję siebie, kiedy jedzie do centrum handlowego, kiedy wchodzi do pudła i wyłazi stamtąd jako ktoś inny, kiedy wraca do nieswojego domu i obchodzi urodziny z nieswoją matką, kiedy ogląda z nią serial o facecie, który odkrywa, że obok istnieje inna rzeczywistość, to wtedy też wcale nie ma poczucia, że wreszcie trafił na miejsce, do siebie, na siebie, raczej wydaje mu się, że znowu się ze sobą rozminął, że tamten jest prawdziwszy, a nawet agent Cooper nie wie, który właściwie mamy rok – ani czy to jest na pewno wtorek.

Co też ja tu państwu najlepszego opowiadam? Owszem, w nieletniości z wielkim upodobaniem czytałem science fiction. Lema nie tak dużo, bardziej Strugackich, Dicka i całe kopy opowiadań publikowanych przez Jęczmyka w wielotomowej antologii „Kroki w nieznane”. Najbardziej chyba przejmowałem się „Człowiekiem z Wysokiego Zamku”, „Trzema stygmatami” i „Ślimakiem na zboczu”. Już tam nie zaglądam, ale nadal uwielbiam. Po latach odkryłem z radością, że w ramach wypełniania obowiązków ojcowskich mogę powrócić do dawnych upodobań i w dowolnych ilościach konsumować dystopijne okropieństwa – tym razem w postaci filmów i seriali – z powieloną rzeczywistością i podróżami w czasie w rolach głównych. Wiadomo: wiele z nich mniej lub bardziej bezwiednie trafia nas w czułe miejsce, a potem opatruje ranę jakimś przesadnym rozwiązaniem, zbyt ślicznym ujęciem, zbyt efektowną katastrofą. Ostatecznie nawet chyba tam, gdzie te produkcje dotykają rzeczywistości, naszych prawdziwych lęków i doświadczeń, nieuchronnie chybiają jednak celu. Uwielbiam te bzdury, ale wiem, że nijak nie pomagają mi w konfrontacji z przyszłością, w której przyszło nam żyć.

Science fiction nie potrafiło przygotować mnie na tę głupią, niefotogeniczną, a nieskończenie dojmującą katastrofę, na tę kisnącą z dnia na dzień bryndzę w kalarepie, na ten ból w tyłku usadzonym całymi tygodniami przed komputerem, na to niepływanie w basenie, na to niejeżdżenie na nartach, na to niechodzenie po górach, na to nietańczenie na imprezach, na to nieprzesiadywanie w knajpach, na to niejeżdżenie po gminach tego niemądrego, ale jak dla mnie zupełnie wystarczającego kraju, na tę durną, durną śmierć ludzi, którzy dzielnie przetrwali cały rok, żeby potem paść na tydzień przed szczepionką, na te smutki, których nie da się naprawić przez telefon, na te chaotyczne ruchy najbliższych, z którymi nie wiadomo, co począć, na to poczucie, że chociaż jesteśmy w przyszłości, to nic nie idzie naprzód, a nasze nieżyte życie męczy się na kwarantannie w naszych smutnych ciałach, tak że – skoro jest wtorek – wsiadamy w samochód, jedziemy wymienić opony i zabijając czas w opustoszałym centrum handlowym, zastanawiamy się, czy nie byłoby dobrze wejść do pudła, w którym dezynfekuje się zakupy ultrafioletem. Nawet jeśli to szkodzi.