Jeszcze 2 minuty czytania

Adam Lipszyc

GMINA CENTRUM: To znowu się dzieje

Adam Lipszyc

Adam Lipszyc

Taki sam, a jakby całkiem nowy, całkiem nowy, a jakby ten, co dawniej – nadciąga sezon czwarty. Nawet jeśli David Lynch już go nie nakręci, a Wiktor Czernomyrdin nie skomentuje

Także z przechodzeniem do historii można, okazuje się, przedobrzyć. I tak na przykład głównym powodem do chwały Wiktora Czernomyrdina, niegdysiejszego premiera Federacji Rosyjskiej, jest pewna genialna fraza: uzyskała ona status formuły kanonicznej niemal w tej samej chwili, w której pan premier ją wypowiedział. A przecież to właśnie ów natychmiastowo-kanoniczny charakter sentencji „Chcieliśmy dobrze, a wyszło jak zwykle” powoduje, że dziś coraz mniej z nas pamięta jej autora. Po prostu trudno uwierzyć, że tak wspaniałe powiedzonko ma konkretnego twórcę i zostało ukute w konkretnym momencie – a na dodatek stosunkowo niedawno.

Jak wszakże wyjaśniła mi tego sennego lata pewna dobra osoba, osławiona fraza to tylko najwybitniejsze, lecz bynajmniej nie jedyne dokonanie Wiktora Stepanycza w dziedzinie zdumiewających bon motów. Choć obserwatorzy rosyjskiej sceny politycznej nie potrafili rozstrzygnąć, czy powiedzonka te stanowią przypadkowy acz fortunny rezultat językowo-umysłowej pokraczności premiera, czy też raczej zawdzięczamy je zmysłowi błazenady dobrze skrywanemu pod maską przyciężkiego urzędasa, tak czy owak składają się one na całkiem przyzwoite dossier polityka komedianta. Z tego właśnie skarbca pochodzi fraza, która pod względem przesyconego bezradnością komizmu nie ustępuje tej najsłynniejszej, a pod względem siły paradoksu może stawać w szranki z najbardziej zawrotnymi aforyzmami francuskich filozofów. Otóż w obliczu jednego z kataklizmów, z którymi często musiał się mierzyć jako pierwszy oficer na pokładzie tej monstrualnej, na poły zbutwiałej nawy państwowej, Wiktor Czernomyrdin miał jakoby powiedzieć: „Никогда такого не было – и вот опять!”, czyli w wolnym przekładzie: „W życiu czegoś takiego nie widziałem – no i proszę, znowu!”.

Ta cudowna formuła – poza tym, że chciałoby się ją powtarzać mniej więcej pięć razy dziennie – może skłonić do najbardziej zawiłych rozważań nad rolą jednorazowości i powtórzenia w życiu człowieka, nad repetycją skrywającą się w łonie tego, co najbardziej unikalne, nad unikalnością tego, co powtórzone – i co tam tylko chcecie. Ja w każdym razie myślałem o niej i o wszystkich tych zawiłościach, kiedy – udając, że szykuję się do akademickiej konferencji, a w istocie pozwalając sobie na wakacyjną guilty pleasure – podjąłem tego coraz bardziej sennego lata mało ambitne ćwiczenie z repetycji: obejrzałem na nowo trzy sezony „Twin Peaks”.

Nie wiem, kiedy to ostatnio sprawdzaliście, ale mogę zapewnić, że serial jest, jaki był: idiotyczny i genialny zarazem. Nie mówię o wszystkim, co dzieje się po ujawnieniu odpowiedzi na pytanie „Kto zabił Laurę Palmer?” w jednej trzeciej sezonu drugiego, kiedy to cała rzecz nurkuje w debilnej ezoteryce, a scenarzyści na wyprzódki wydłubują z nosa i uszu kolejne postacie i bzdury. Pod tym względem sytuacja nie poprawiła się ani na jotę. Wcześniej jednak, a także później – w brawurowym sezonie trzecim, o którym po tej powtórce złego słowa powiedzieć nie dam – jest przecież wspaniale: pastiszowe figury stają się natychmiast autentycznymi bohaterami naszej wyobraźni, błazenada miesza się z grozą, wystudiowana głupocizna i poppustota z mądrością i prawdziwym uczuciem, my zaś, rozbawieni i przerażeni zarazem, dajemy się wodzić za nos (prawie) bez końca. A kiedy ogląda się to ponownie, jeszcze wyraźniej niż za pierwszym razem widać, w jak wielkim stopniu w opowieści o miasteczku pod podwójnym szczytem chodzi właśnie o powtórzenie.

Najdobitniej pokazuje to siódmy epizod sezonu drugiego, ten właśnie, w którym ujawnia się rozwiązanie słynnej zagadki i na którym sezon drugi powinien był się po prostu zakończyć. Nie żebym uważał to rozwiązanie za szczególnie zajmujące: na moje ucho sprawia ono wrażenie wypowiedzi nie na temat. Idzie o coś innego. Oto nasz dzielny agent Dale Cooper sądzi najwyraźniej, że dzięki solidnej robocie detektywistycznej oraz wsparciu sił pomyślnych a nadprzyrodzonych jest już właściwie o krok od rozwiązania zagadki. Tymczasem w pogrążonym w żałobie i szaleństwie domu państwa Palmerów do wyjazdu szykuje się kuzynka Laury, Maddie Ferguson, która do Twin Peaks przybyła tylko na pogrzeb. Ta Maddie to jeden z najwspanialszych wynalazków Lyncha. Rzecz wiadoma: Laura Palmer, obsadzana przez mieszkańców miasteczka w roli świętej prymuski i demonicznej ladacznicy, pomagająca wszystkim i śpiąca ze wszystkimi, w wyniku bystrego castingu obdarzona została obliczem co najwyżej przeciętnej urody, podczas gdy inne dziewczyny z Twin Peaks – Audrey, Donna, Shelly – dla kontrastu wyglądają tak, jakby zeszły z plakatów filmowych z lat 50. Przeciętność Laury uwypuklona zostaje z całą mocą właśnie dzięki obecności Maddie, którą gra ta sama Sheryl Lee (tym razem pofarbowana na czarno). Maddie to Laura bez legendy, bez halo tajemnicy.

Zapewne na wiele sposobów można by wyjaśniać, dlaczego domniemany zabójca Laury musi zamordować również ową Maddie. Może po prostu dlatego, że widzi w niej tę pierwszą dziewczynę, której – o zgrozo – nie zdołał ukatrupić za pierwszym razem i która teraz próbuje mu się ostatecznie wymknąć. Może dlatego, że w istocie wcale Laury nie zabił, ale zachodzi w głowę, czy aby tak nie było – i teraz chciałby się co do tego upewnić. Może dlatego, że jeśli ta całkiem namacalna Maddie zdoła opuścić Twin Peaks, dręcząca widmowa tajemnica będzie bez końca doprowadzać całe miasteczko do szaleństwa. Tak czy owak, trzeba zatłuc tę właściwie całkiem przypadkową dziewczynę.

Kiedy oszalały zabójca morduje biedną Maddie, Lynch pokazuje równolegle najpiękniejszą, a zarazem najsmutniejszą scenę całego serialu. Agent Cooper siedzi w barze Roadhouse, przysłuchując się występowi Julee Cruise: jak wiadomo, Lynch zawsze potrafi przeobrazić sceny kobiecego śpiewu w momenty najpotężniejszego i najbardziej enigmatycznego przyboju uczuć. Piosenkarka znika, a w jej miejsce przed oczyma zdumionego Coopera ukazuje się słynny Olbrzym, który mówi dwukrotnie: „To znowu się dzieje”. Gdy Maddie ginie, wizja się ulatnia, a do Coopera podchodzi stareńki kelner – widzieliśmy go już w pierwszym odcinku sezonu, także na zmianę z Olbrzymem – i klepiąc agenta po ramieniu, mówi cicho: „Tak mi przykro”. Julee Cruise śpiewa rozdzierająco smutną piosenkę. Inaczej niż w przypadku wcześniejszych odcinków, w finale tego epizodu nie oglądamy też fotografii Laury Palmer: patrzymy na zdumioną twarz agenta Coopera.

Nam też jest przykro – i to bardzo. Bo raz to nic, a dwa to nieskończoność. Jeśli rzecz wydarzyła się raz, może tak już zostanie? Smutno, boleśnie, ale jakoś? Tylko że jeśli to dzieje się znowu, jeśli to znowu się dzieje, to odtąd będzie już działo się bez końca. Co gorsza, dopiero teraz samo morderstwo Laury Palmer nabiera brutalnego, cielesnego wymiaru. Powtórzone w śmierci arcyprzeciętnej Maddie – tej Laury bez aury – przestaje być mordem mitycznym, budzącym wzniosłą zgrozę, a staje się tym, czym również było: podłą, odrażającą masakrą. Zdumiony agent Cooper rozumie poniewczasie, że jego mistrzowska zdolność łączenia faktów i konszachty z siłami nadprzyrodzonymi na nic się tutaj nie zdadzą. Tego już zatrzymać nie sposób, tak jak – w sezonie trzecim, tej wielkiej repecie – mimo heroicznych wysiłków nie uda się unieważnić wyjściowej katastrofy i anulować całego serialu.

A i my się z tego nie wywiniemy. Kiedy lato osiąga apogeum senności, w jakimś innym barze Roadhouse wpadamy na nieznaną dziewczynę i wylewamy jej drinka. Jej koleżanka domaga się, żeby go odkupić. Przekrzykując muzykę, podchodzi może trochę za blisko. Potem spotkamy się z tym i z tą, z tamtą i z tamtym. Wszyscy zaszczepieni. Rozjeżdżamy się we wszystkie strony świata, węch tracimy dopiero po tygodniu, test wypada pozytywnie. Nu, kochani, koniec spania. Taki sam, a jakby całkiem nowy, całkiem nowy, a jakby ten, co dawniej – nadciąga sezon czwarty. Nawet jeśli David Lynch już go nie nakręci, a Wiktor Czernomyrdin nie skomentuje.