GMINA CENTRUM: Księga Wyjść
Kiedy jedna pani sklepowa przysiadła sobie w otwartej lodówce, by zaraz zerwać się i wrzasnąć: „O matko, siadłam na leniwych!”, chciałem ucałować ją w oba poliki
Człowiekowi, wiadomo, nigdy nie dogodzisz. Kiedy wraz z opadnięciem trzeciej fali rozmaite osoby na stanowiskach kierowniczych – dręczone poczuciem utraty kontroli nad światem, ze szczególnym uwzględnieniem własnych pracowników – zarządziły powrót do biur i biurek, rozległ się aż nadto zrozumiały lament za pracą zdalną, no i w ogóle za lockdownowym piecuchowaniem. Chodzą słuchy, że w jednym korpoklocku pracownicy Działu Podaży robili zrzutę na informatyków, by ci upozorowali atak rosyjskich hakerów. Chodzą też jednak słuchy, że numer nie wypalił, bo w tym samym czasie pracownicy Działu Popytu, zamiast pracować, rozprawiali o tym, że w ogóle pracować się nie da – zwłaszcza kiedy tak wszyscy gadają o tym, jak to nie da się pracować. Zupełnie jak na starej rycinie Marka R.: „Blokada rolnicza nie powiodła się z powodu strajku na kolei”.
Gdy jednak zadzwoniła do nas Miła Pani z Sanepidu, żeby poinformować, że wobec pozytywnego wyniku testu mamy przez dziesięć dni garować na izolacji, zapłakaliśmy z żalu za światem zewnętrznym. Obijaliśmy się z kąta w kąt jak ponure borsuki, wypatrywaliśmy oczy, gapiąc się w seriale, na planowane Mazury jeździliśmy na zoomie. Bez humoru zagrywaliśmy się w planszówki niczym aktorzy w hollywoodzkich imitacjach Bergmana, a w poszukiwaniu resztek dawnego życia, pełnego wrażeń i rozkoszy, wwąchiwaliśmy się z rozpaczą w ząbki czosnku i smrodliwe dezodoranty do stóp. I znów, i znów nadzieję mogliśmy czerpać już tylko z mądrości kolegów spod miasta, jak choćby z tej znanej pandemicznej zagadki: „Kiedy zobaczymy się na żywo? Po śmierci”.
A potem puściło. Kiedy Em i Ku byli jeszcze całkiem niewielcy, umawiali się czasem na chodzenie po dzielni. Nie bardzo wiedzieliśmy, co robią podczas tych przechadzek, a i oni też chyba nie mieli na to specjalnego pomysłu, ale sama idea, że mogą wyjść sobie razem i wędrować uliczkami naszej gminy bez wapniackiej kurateli, była dla nich najwyraźniej bardzo pociągająca. Ku pozostał nieduży, ale nigdzie już nie wychodzi. Em wyrosła i ma swoje sprawy. Kiedy zatem wypuszczono mnie z zamknięcia, postanowiłem, że w ramach hołdu dla tej prześwietnej parki teraz to ja – korzystając ze świeżo odzyskanych przywilejów – trochę sobie pochodzę po dzielni.
Było świetnie. Nogi, wciąż obciążone kowidołowiem, nie rwały się wcale do galopu, więc też nie popędzałem ich ponad miarę. Człapałem powoli, smakując smak człapania. Nie drażniły mnie panie w Hali Margaryńskiej, gdzie wszyscy są zawsze dla siebie niemili, może dlatego, że zawsze są dla siebie niemili i od tego robią się coraz niemilsi – a może dlatego, że nic tam nigdy nie stoi, gdzie powinno. Nie drażniła mnie kolejka na poczcie, gdzie z nieuwagą przestudiowałem siedemnasty tom historii walk i męczeństwa gmin naszych wszelkich, zbiór zielarskich porad siostry Kapcaliny, a wreszcie obłąkańczy acz patriotyczny felieton mojego byłego ucznia, zamieszczony w jednym z nader prawych poczciarskich periodyków. A kiedy jedna pani sklepowa przysiadła sobie w otwartej lodówce, by zaraz zerwać się i wrzasnąć: „O matko, siadłam na leniwych!”, chciałem ucałować ją w oba poliki i udekorować orderem Tekściary Miesiąca. No a następnego dnia wziąłem swoją świeżo wycacaną gazelę (dzięki, chłopaki!) i popedałowałem do tamtego parku.
Ten park to – przynajmniej dla mnie – arcyprzenajlepsze, ale też niemal duszne składowisko spraw i rzeczy: chciałoby się tam zostać dłużej i chciałoby się wyjść jak najszybciej. Z początku idzie się bez oporów, ale nagle robi się gęsto od wszystkiego naraz. Maria na pomniku siedzi trochę dupiasto, z kwiatami, które mają coś wspólnego z tymi w książce, pod nienauczonym wierszem do nauczenia. Kawałek dalej, na trawniku, ogląda się z kolei figurę prezydenta, o której mama mówi, że jest wspaniała, bo taka skromna i naturalnej wielkości – nie to co potworek na pobliskim placu: ten to wygląda jak przechodzimur na gigancie, którego ugrzęzło w mapie Gminy Centrum. A równocześnie – bo wszystko jest naraz – ogląda się ten smutny cokolik dużo później, z niewiadomych przyczyn ogołocony z pomnika i porzucony na pastwę srajptaków. Tam zresztą, obok przesadnie fantazyjnej nikiforycznej fontanny, obok tulipanowych klombów w stylu socklasycystycznym (niby coś z króla Stasia, a i tak zalatuje pierwszomajowym pochodem), no więc tam właśnie warto czym prędzej zawrócić, bo jeśli wyjdzie się z parku od tej strony, natychmiast opuszcza się granice naszej gminy i trafia prosto do polskiej strefy okupacyjnej. Nieomylnie świadczy o tym tryumfująca flaga, zatknięta na samym środku przebiegle zaharapconego placu Broni, zaraz obok krzyża o wyjątkowo niepapuśnych proporcjach i schodków od samolotu, które wzniosło brat-bliźniacze poczucie winy, w akcie samoobrony przemienione we wściekłość wobec nas wszystkich.
Więc, rzeczywiście, lepiej zawrócić. Z górki koło stawu, spod muru oszałamiająco białej rotundy, zjeżdża się na rowerze, za szybko, traci się kontrolę nad kierownicą, pada się, na chwilę bez tchu, z rozciętą wargą, z pyłem i krwią w ustach, a jakiś robotnik obmywa tę krew w niespodziewanie otwartym pomieszczeniu pod górką (słowo honoru, warto zaliczyć glebę, żeby dostać się do środka!). W stawie, blisko brzegu, właśnie od strony górki, na prawo od całkiem wzorcowej i wcale niepłaczliwej wierzby, widać pod powierzchnią wody coś jakby studnię, tam podobno zasysa, a mówią nawet, że utopił się tam jakiś chłopak, chyba z czyjejś klasy, a może z równoległej. Ale też zaraz obok, po prawej, na trawniku, leży się licealnie z Iks, która ma wtedy bardzo krótkie włosy, podchodzą jacyś trzej i „Co to, kurwa?”, chwytają za ramię, przyglądają się, „A nie, spoko, to dziewczyna” i odchodzą.
Przy placu zabaw stoi dąb, najlepszy, na który – cud, cud! – można włazić już od samego spodu, bo gałęzie zaczynają się bardzo nisko, wyrobione, wyślizgane w stopnie, najpierw kilka takich dokładnie pod rękę i nogę, na koniec takie, w których grzęźnie stopa – i tam się zostaje. Te miejsca, gdzie stawia się stopę, te, które się chwyta, to, przecież wiadomo, rzeczy najważniejsze. Tak samo jak mały zaciek z żółtej farby pod jednym ze schodów na klatce do domu, niedaleko. Wieczorem na półpiętrze młody, zdyszany facet, jasny blondyn w długim płaszczu, łapie i nie puszcza, czegoś chce, niby nie wiadomo czego, a zarazem wiadomo całkiem dobrze, płacze się, żeby puścił, nic z tego, nie puszcza, nie wypuszcza, ale wtedy sąsiad, upierdliwy furiat, otwiera drzwi, robi awanturę i płoszy tamtego. W domu nocuje właśnie student z innej gminy, syn przyjaciółki mamy, i wydaje się, że to tamten, i cały czas, cały czas myśli się, że to tamten, chociaż przecież wiadomo, że to niemożliwe.
Ale w parku jest się też z R, razem z nim znajduje się dziuplę, w drzewie tuż przy przystanku, jest całe wydrążone, aż trudno uwierzyć: takie świetne, a nasze. R jest najwspanialszy, uwielbia się go, wszędzie się z nim łazi. R mętnieją oczy, kiedy robi się wredny. R ma rodziców kolejarzy, mama jest chora na stwardnienie rozsiane, ojciec zawsze leży w podkoszulku przed telewizorem, trzeba się przemknąć. R ma niby dziadka, ale nie naprawdę, który ma saturator z gruźliczanką – i daje pić za darmo. R jest w szkole lotniczej, robi jakieś interesy, R gdzieś całkiem znika, inaczej się nazywa. Ale też widzi się go na spotkaniu klasy z podstawówki i się go zupełnie, ale to zupełnie nie poznaje, patrzy się i wie się, że to musi być on, R się śmieje, ale i tak się go nie poznaje, właściwie aż do końca, pewnie dlatego, że tylko na niego się czeka. Więc w parku jeszcze tylko rozgniata się białe kulki z krzaka, te pykające pod butem niczym bublinkowa folia, całymi seriami, robi się to jak zawsze i wychodzi się szybko, wychodzi, bo zaraz – jak mówi dobry człowiek spod miasta – bo zaraz pęknie mi kulwa baniasta.