Jeszcze 2 minuty czytania

Adam Lipszyc

GMINA CENTRUM: Antypodarki

Adam Lipszyc

Adam Lipszyc

Gdyby dziesięć lat temu ktoś zapakował migawki z naszej Gminy do satyrycznej powieści w stylu political fiction, człowiek machnąłby na to ręką, że niby grube i głupie, i dęte. A tu klops

Tuż przed wizytacją Trzech Króli ruszyłem po sprawunki. Trasę miałem krótką, prostą, lecz patriotyczną. W samym centrum Gminy Centrum, na Głównej Poczcie Narodowej, nadałem Ważną Przesyłkę, która miała czem prędzej dotrzeć do Biblioteki Polskiej. Przy okazji wyszło na jaw, że nie mogę już bezpłatnie posłać kartki z życzeniami pomyślności i wyrazami wsparcia do funkcjonariuszek i funkcjonariuszy Straży Granicznej: jako wykorzeniony gamoń nie wpadłem na to, że ta przedświąteczna akcja zakończy się wraz z nadejściem Arcyświąt!

Ale nic to, bo zaraz obok, na placu Powstańców Gminy, pysznił się gmach Naszego Banku Patriotycznego, obwieszony stosownymi hasłami. Od lewej: „#MuremZaPolskimMundurem”, „Dbamy o wartość polskiego pieniądza” i „Warto być Polakiem”. Ten ostatni slogan od czasu Święta Niezłomności anonsuje możliwość nabycia pamiętnego banknotu i monety pamiętnej, wyposażonych w wizerunek nieżyjącego prezydenta. Już w swojej wyjściowej postaci hasło to zawsze wydawało mi się dosyć niemądre: gdyby człowiek miał być przyzwoity dlatego, że warto, taka cnota nie byłaby chyba warta zbyt wiele. W wersji znacjonalizowanej ów slogan cechuje po prostu skrajna niedorzeczność: brzmi to tak, jakby ktoś próbował przekonać samego siebie o niezwykłych walorach niezbyt fortunnego zrządzenia losu. Co gorsza, kontekst bankowy i „wartość” na sąsiednim banerze ściągają słówko „warto” z metaforycznych niedowyżyn w doliny finansowej literalności, a wobec wysokoprocentowej inflacji, o którą zadbał ówże bank, oraz niewygórowanych nominałów reklamowanych pamiąteczek – 20 zyla w papierze, 500 zyla w żelastwie: nawet za ten bilon nie da się przecież dociągnąć do pierwszego – całe hasło brzmi po prostu szyderczo. Także więc i w tym przypadku raczej nie warto.

No i nie, nie skręciłem w stronę dymiących ruin błogosławionej pamięci Galerii, na którą Profesor Minister zrzucił ostatnio Malarza Dyrektora w asyście Mordo-Prawnika i nad którą teraz unosi się rozrechotane widmo zabójcy Prezydenta. Poprułem prosto w dół, po drodze mijając tylko pomnik Ruchu, którym wójt naszej Gminy umaił ostatnio jeden pustoskwerek. W obawie, że sama niebrzydka przecież nazwa w miarę udanego niegdyś Ruchu nie będzie dostatecznie wymowna, monument uświetniono cytatami z dwóch utalentowanych, ale niezbyt przyjemnych aktorów, którzy swoje życiowe role odegrali, wciskając ludziom kit, a solidarność mając raczej za nic: jeden – jako tak zwany Przywódca Wolnego Świata – skutecznie przekonywał publiczność, że w imperialnej ekspansji idzie o szerzenie demokracji, drugi – jako tak zwany Ojciec – zdołał wmówić wszystkim, że jego podkomendni sprawują się bez zarzutu, a cały kontynent ogarnięty zarazą potrafił nakłonić do seksu bez zabezpieczeń. Cytaty, przyznam, doczytałem w internecie, bo zaczęło padać i zrobiło się ślisko – deszcze w styczniu? coś nie tak z klimatem? no, nie przesadzajmy! – więc musiałem uważać na zakrętach, a nie studiować mądrości Wielkich Tej Planety. Dzięki tej nadzwyczajnej roztropności ze skarpy – cześć, Kaczuszko! – zjechałem bez większych przygód.

Do następnego sprawunku miałem jeszcze pół godziny, więc w nagrodę za moje niebywałe dokonania postanowiłem kupić sobie papierosy. Jarałem, gapiąc się w wielgachne plakaciska, które porozklejano tu i ówdzie w naszej Gminie, ale którym nigdy wcześniej nie poświęciłem uwagi. Plakaciska przedstawiają żołnierzy, którzy się nie dali. Znalazło się tu miejsce dla „ostatniego polskiego partyzanta”, którego ubecy dopadli dopiero w roku 1963 (wcześniej, jak czytam teraz w sieci, biedak zmuszony był kilkakrotnie dokonywać „rekwizycji”), a także dla słynnego pana Ognia, którego „komuniści” – jak głosił tekst na plakacie – „bezczelnie” oczerniają po dziś dzień. Niech tam sobie chłopcy wiszą, jeno czemu te monstrualności sygnuje Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego pod dowództwem Profesora Ministra? Wygląda na to, że i dziś rację miałby Lejzorek Rojtszwaniec, który po krótkim pobycie w sanacyjnej Polsce doszedł do wniosku, że ten kraj zamieszkują wyłącznie rotmistrzowie.

Tak, znowu żyjemy w Kraju Rotmistrzów. Gdyby dziesięć lat temu ktoś zapakował te wszystkie migawki z naszej Gminy do satyrycznej powieści w stylu political fiction – pierwsze fragmenty tekstu, pełnego irytujących kapitalików i jakże dowcipnie przekręconych nazw rozmaitych instytucji, ukazywałyby się w „Piśmie”, „Książkach” i „Dwutygodniku” – człowiek machnąłby na to ręką, że niby grube i głupie, i dęte. A tu klops.

Rozpadało się na dobre, musiałem więc skryć się pod mostem. Paliłem dalej, patrząc dość bezmyślnie na niewielki placyk obwieszony flagami i uciapciany deszczem. Trudno o lepszą scenerię dla przełomorocznych podsumowań. A rok, wiadomo, był niczego sobie. Wielu dobrych ludzi z naszej Gminy donosiło, że po prostu najgorszy w ich życiu. Nas w miarę oszczędziło, ale bliscy tracili najbliższych, a ze dwie ważne osoby, którym zawdzięczam całe góry rzeczy, w tym właśnie roku postanowiły już odpocząć i – przecież nie będę im tego wypominać! – wreszcie zająć się sobą.

Poprzedni rok przejechaliśmy chyba na kowidowej adrenalinie. Przez ten ostatni ledwie się przeczołgaliśmy, szorując po betonie różnymi częściami ciała. Rok temu, pamiętacie, oglądało się całkiem zabawny pseudodokument „Death to 2020!”: niby nic wielkiego, ale coś tam się przecież udało przychwycić, z czegoś trafnie zadrwić, jakieś napięcia śmiechem rozładować, a wszystko to w samym środku katastrofy. Sequel tej produkcji – „Death to 2021!” – warto obejrzeć właściwie tylko po to, by uzmysłowić sobie, że spadek nastroju i poziomu oleum jest zjawiskiem globalnym i nie dotyczy jedynie nas samych. A może też po to, by – w szczególności – zobaczyć, jak przerażeni i przygnębieni są ludzie za oceanem. Poza wprowadzającym grepsem („Rok, który sprawił, że rok 2020 wyglądał jak prequel”) i kilkoma bezpiecznymi gagami nic tu właściwie nie śmieszy, ale też twórcy filmu wcale chyba nie rwali się do wygłupów. Znaczną część filmu wypełnia ledwie tylko jajcarski przegląd zeszłorocznych wydarzeń w USA: o Trumpie jest na serio, o ataku na Kapitol – na serio, tak samo o procesie zabójcy George’a Floyda i antyszczepionkowcach. A że ten rok, choć niby minięty, na odchodnym puścił jeszcze w ruch omikronowe tsunami, które w najlepsze ignoruje zmianę daty, całość nieuchronnie kończy się w burych bemolach. W tym sensie to właściwie świetny film, w którym – jak to mówią – znakomicie udało się uchwycić Ducha Czasu. No, po prostu boki zrywać.

Moja ulubiona osiemnastka mówi: „Po co nam kolejna aktualizacja, poprawcie lepiej poprzednią”. Słusznie. Stojąc tak pod mostem, pomyślałem jednak, że nawet taki wykorzeniony gamoń jak ja mógłby wyciągnąć jakąś korzyść z nadchodzącego święta, które wydaje mi się jeszcze mniej zrozumiałe niż Boże Ciało (zaraz, to oni nie wbijali na poród?), a którego niedawne unarodowienie służy bodaj wyłącznie przedłużaniu w nieskończoność noworocznej laby. Za mirrę, złoto i kadzidło, czy co wy tam macie, to my naprawdę dziękujemy: kadzidła śmierdzą, ze złotem tylko kłopot, a mirra – nie wiem, co to. Ale – hej, wy Trzej! – czy wracając tam, skąd was przyniosło, w ramach nowego obyczaju antypodarków nie moglibyście raczej paru rzeczy stąd zabrać? Przede wszystkim, oczywiście, ten rok cholerny, który najwyraźniej nie potrafi się skończyć. A jeśli można mieć też nieco, za przeproszeniem, partykularniejsze życzenia, weźcie ze sobą, panowie, całe to sanacyjno-gierkowskie, endecko-rotmistrzowskie, rzymsko-pedofilskie ustrojstwo, całe to kseno-, homo- i gynofobiczne nikomuniepotrzebieństwo, które przygniata wszystko, co w tym kraju żywe, ludzkie, międzyludzkie i całkiem przecież udane. Weźcie to w cholerę, poza Gminę wywleczcie i na pustkowiu jakimś do rowu ciepnijcie. A my tu już sobie dalej, naprawdę, jakoś poradzimy.