Jeszcze 2 minuty czytania

Adam Lipszyc

GMINA CENTRUM: Karaluchy w głowie

Adam Lipszyc

Adam Lipszyc

W tej wojnie najprędzej chodzi o narcystyczną autokrację i o wywołujące wściekłość wolne gminy sobie-życia, lepszego czy gorszego, ale – krok po kroku – coraz bardziej swojego

Wstyd było w ogóle znaleźć się na tym dworcu – w podróży niekoniecznej, z bagażem rozrywkowym. Wstyd było tłumaczyć wolontariuszom, że nie, te kanapki to raczej nie dla nas. Wstyd było wpychać się do tego pociągu – nawet jeśli, tyle dobrego, utknęło się na pomoście i stało się całą drogę. Wstyd i obciach. Ale przynajmniej można się było nasłuchać.

Skąd? Z Charkowa. (Młoda babka z małą dziewczynką). No tak, makabra. Dwa dni temu, przez Lwów, tam przenocowali nas w szkole. Dalej zupełnie dobrze. Do znajomych, załatwili pracę, jeszcze dwie przesiadki, będziemy rano. A tam, tak, istny koszmar. Walą gdzie popadnie, wojskowe czy cywilne. W piątek miałam wymieniać drzwi na nowe, a teraz to nie wiem, czy tam coś jeszcze stoi. Wcześniej myślał człowiek, że ten sąsiad to to, a tamten tamto, a teraz to się tylko chce, żeby oni tam wszyscy zostali przy życiu. Że to jeszcze dziś możliwe, nie do pomyślenia. My tam nic nie robimy, sobie tylko jesteśmy, sobie żyjemy. A ci walą. Chyba mają karaluchy w głowie. No bo jak to inaczej wytłumaczyć? Normalny człowiek się tak nie zachowuje.

Nu, pewnie znalazłyby się jakieś inne wyjaśnienia i opisy. Pamiętacie może państwo rosyjski film „Brat” Aleksieja Bałabanowa? Reżyser zrobił go podobno tylko po to, żeby zebrać pieniądze na ambitniejszą produkcję „Potwory i ludzie”, faktycznie świetną rzecz o początkach kinematografii pornograficznej w przedrewolucyjnym Petersburgu. Ale i sam „Brat”, sensacyjna strzelanka, też się niby udał. Parin o niewinnej buzi młodego Siergieja Bodrowa przyjeżdża do Pitra i tam, za sprawą brata cwaniaka, wplątuje się w gangsterskie porachunki. Choć zapewnia, że wojnę w Czeczenii, z której właśnie wraca, przesiedział w sztabie („Pisarzem byłem”), jego sprawność w likwidacji przeciwników i majstrowaniu broni z niczego świadczy niezbicie o tym, że mamy raczej do czynienia z robotem do zabijania, którego interesuje tylko to, czy działa mu „pliejer”. Film stara się nie być całkiem głupi: wykorzystując konwencję filmu sensacyjnego, Bałabanow próbuje pokazać tzw. przekrój społeczeństwa – hipsteriadę, punków, ludzi prostych, ludzi bezdomnych. Bohater filmu jest paskudnym nacjonalistą („Jewriejow nie oczień”), ale film przynajmniej nominalnie trzyma dystans wobec tych poglądów: kustoszem prawdy jest tu sentymentalnie skrojony dziadek cmentarny, uosobienie mądrości życiowej i zosimohumanizmu, który na koniec wyjaśnia głównemu bohaterowi, że choć pokonał wszystkich wrogów, miasto wyssało z niego całą siłę. Ach!

Ten dystans wobec nacjonalistycznego zabijaki zostaje całkowicie wytracony w sequelu, gdzie bohater wraz z bratem udaje się do Ameryki, by tam, ku uciesze publiczności, dać upust wszystkim możliwym uprzedzeniom wobec zdeprawowanego, zniewieściałego, spedalonego Zachodu. Gorzej jest tylko w kolejnym filmie Bałabanowa, zatytułowanym smakowicie „Wojna”, gdzie lądujemy bezpośrednio w Czeczenii. Choć basując ludowym sentymentom, reżyser obsmarowuje tu zbiurokratyzowaną i bezwolną władzę, cywilną i wojskową, a nad okrucieństwem wojny raz czy drugi się zaduma, ostatecznie nie ma raczej wątpliwości, że w porównaniu z brytyjskim słabeuszem, który nie potrafi odbić swojej kobiety z rąk zezwierzęconych dzikusów, dzielny ruski parin ma wypaść na gieroja, nawet jeśli na koniec zdradliwe naczalstwo wystawi go do wiatru.

No, więc w jednej ze scen „Brata 2” bohater jedzie taksówką i słucha wyrzekań kierowcy na upadek kraju. Taksówkarz ma być postacią typu „ale jaja”, jasne jest też jednak, że mamy również darzyć go szczerą sympatią, bo ten oto prosty a nieco śmiszny człowieczek mówi przecież, jak jest. Jego monolog to w dużej mierze po prostu jadłospis wiadomego skurwydenta. Nie złapiemy na nowo oddechu, mówi ów rezolutny przedstawiciel ludu, jeśli nie odzyskamy, kolejno, Krymu, Prybałtyki, a wreszcie Bałkanów. Ukrainy jako całości, o ile pamiętam (nie dam już chyba rady obejrzeć tego filmu ponownie), nie ma na tej liście, ale logika taksiarskiego rantu wydaje się całkiem przejrzysta.

Oto przynajmniej jakaś część ekonomicznie pogruchotanego, moralnie i egzystencjalnie zdezorientowanego ludu daje sobie wmówić, że upodlenie, w jakim przyszło mu żyć, w istotnej mierze sprowadza się do pewnego geograficznego umniejszenia, do którego doszło w wyniku zdrady, rozpadu imperium i knowań mocarstw obcych. Że w związku z tym, jakkolwiek brzmi to niedorzecznie, z tego upodlenia wydobyć się można tylko pod warunkiem, że odzyska się utracone kończyny. I że jest jeden facet bez koszulki, za to z czarnym pasem w mordobiciu, który potrafi nam zapewnić tę przestrzenną regenerację.

Ale może już nikt tam w to nie wierzy i nie ma co szkalować zgnębionego ludu? Może naprawdę chodzi tylko o starzenie się jednego człowieka, który spoglądając z lękiem na swoje flaczejące mięśnie, wysyła na śmierć tysiące chłopaków i morduje miasta, w których ludzie po prostu sobie żyją?

To „sobie żyją” samo w sobie też jest chyba istotne. Bo pewnie nie chodzi tylko o fantomowe kończyny, o pomyloną geograficzną lokalizację egzystencjalnego bólu całego narodu czy jednego podupadającego na męskości łajdaka. Dla dyktatorskiej woli, która kurczowo próbuje utrzymać się w erekcyjnym pionie, cały ten rozległy i poszerzający się obszar wolnego życia, które wymyka się dominacji, jest po prostu nie do zniesienia. Bo tylko po części – i to nie najważniejszej – w tej monstrualnej agresji idzie o logikę państw narodowych. Prędzej już właśnie chyba szłoby o narcystyczną autokrację, która chce czerpać poczucie mocy z panowania nad wielką przestrzenią, i o wywołujące wściekłość wolne gminy sobie-życia, lepszego czy gorszego, ale – krok po kroku – coraz bardziej swojego.

Bardziej kompetentni ludzie, którzy swojej wiedzy o sytuacji międzynarodowej nie czerpią z filmów sensacyjnych, przedstawią precyzyjniejsze wyjaśnienia. Będzie tam coś o dziejach imperium, o micie wielkiej wojny, o legendzie armii, o przemieszczonej wściekłości wobec Zachodu, o czynnikach gospodarczych. No tak, o czynnikach gospodarczych. Ostatecznie jednak może się skończyć na tym, że nie znajdziemy nic lepszego niż to, co usłyszałem na pomoście wagonu pełnego uciekinierów: chodzi o karaluchy w głowie. A jak zauważył pewien czujny ekolog: postrzelajcie jeszcze trochę do elektrowni atomowych, to i z nas, i z was zostaną już tylko te karaluchy.

Przed północą z megafonów spóźnionego pociągu popłynęło obwieszczenie, że zbliżamy się wreszcie do zachodniej stacji naszej Gminy. Nobliwy pan z siwym wąsem zaczął się dopytywać, czy jeśli na lotnisko, to już teraz, czy na następnej (mają z żoną nocleg w hotelu przy Chopinie, rano lecą dalej). Ciemnowłosy chłopak – znać, że straszny łobuzina, ale teraz bardzo zagubiony – trzy razy ustalał, ile zostało przystanków do stacji wschodniej. Ale tuż przed lądowaniem raz jeszcze utknęliśmy w polu. Tymczasem przedwcześnie zluzowano blokady i jedna z pasażerek – z nastoletnią córką i kotem w transporterku – otworzyła drzwi pociągu. Charkowianka czym prędzej powstrzymała ją przed ewakuacją w głuchą mazowiecką ciemność. „Że co? Jeszcze nie dojechaliśmy? Rety. Nie podoba mi się ta Polska”. Słusznie. No bo i co ma się podobać? W domu lepiej. W domu, kurwa, lepiej. Putin chujło.