SKOK W BOK: Furtka
Józef Robakowski, Z cyklu portrety wielokrotne, 1981

SKOK W BOK: Furtka

Jan Gondowicz

Witkacy miał w sobie wiele z dziecka. A ściślej – z Alicji w Krainie Czarów. Jak ona, zjadłszy kawałek grzyba (peyotlowego), rósł, to znów malał. I okiem malarza ujrzał nową, nieznaną rzeczywistość optyczną

Jeszcze 2 minuty czytania

Wciąż go nękały. „Ból, gorączka, opuchol”. U dentystów zostawił majątek. Zwłaszcza że płacił portretami. „Jak Ty mnie zęby / Ja Tobie Rodzinę / Ocenisz to wszystko, gdy ja całkiem minę...” – wpisał na wizerunku połowicy swego głównego zakopiańskiego oprawcy. Lecz niebawem przyszło mu stwierdzić: „Żegnajcie resztki kłów”. Było wciąż gorzej. „Dziś katastrofa, bo mi klamra trzasła” – donosił żonie. Objawiała się ponura prawda: „Nie ma o czym myśleć jak dawniej (o życiu à la Malinowski z zaciśniętymi zębami – zęby nie wytrzymały)”. Otóż to. „Chodziłem dwa dni bez niczego jak minoga lub Jaguary Smoczkousty, z którego niewcześnie drwiłem”. I kończył aforyzmem: „Strasznie jest nie mieć nic z przodu”. Biedny bezzębny tytan!

Nic dziwnego, że gdy w jednym z kolejnych listów Witkacego do żony pada dziwne słowo „symetroskop”, kojarzy się jednoznacznie. Symetroskop to przecież wyskalowana celuloidowa płytka, na którą protetyk nanosi odtwarzaną topografię utraconego zgryzu. Lecz z jakiej racji taszczyć tę rzecz do przyjaciół? A jednak 27 marca 1937 roku czytamy: „Byłem u Kotarb[ińskiego] ze symetroskopem i u Konińskiego na rozmowach istotnych. [...] U Kotarb[ińskiego] był szał symetroskopowy i ja dostałem recydywy”. Kotarbiński – to Janusz Kotarbiński, malarz i kompan dawnych peyotlowych hulatyk; Koniński – filozof znany z tolerancji dla Witkacowskich dziwactw. Trudno jednak przypuścić, by gość wprawił ich w „szał” projektem swej sztucznej szczęki.

SymetroskopI oto dowód, że w listach Witkacego każde słowo kryć może zaskoczenie. Wpisany w internetową wyszukiwarkę w grafii francuskiej lub angielskiej, symetroskop okazuje się bardzo dziwną i do cna zapomnianą zabawką, udoskonaloną wersją kalejdoskopu. Składa się z obrotowego talerza i rozciętego korpusu, kryjącego dwa zestawione pod ostrym kątem, podłużne lustra. Na talerzu kładzie się, co kto chce, puszcza go w ruch i spogląda przez soczewkę na górze. W jedynych symetroskopach produkowanych fabrycznie (w latach 1899-1902) lustra tworzyły kąt  36. stopni, dając obraz o dziesięciu osiach symetrii. I to obraz ruchomy: pulsującą, świetlistą mandalę, wirującą w nieuchwytnym a zagadkowym porządku.

Tym samym odsłonił się sekret, który, jak chciałbym przypuszczać, dręczy wszystkich czytelników niezapomnianego albumu „Przeciw nicości” z roku 1986, który pioniersko prezentował zbiory fotograficzne Witkacego i jego kręgu z kolekcji Ewy Franczak i Stefana Okołowicza. Na ostatnim zdjęciu figuruje tam otwarte pudełko apteczne zakopiańskiego pigularza J. Dąbrowskiego, które Witkacy opatrzył podpisem „Mała rzygowinka spec. z miedzią”. Okołowicz dokładnie przejrzał jego wysypaną zawartość. Znalazł tam między innymi „kawałki kliszy fotograficznej, blachy mosiężnej, mchu, skórki cytrynowej, bułki, gąbki, laku, wełny, szyszkę olchy, kwiatek ze wstążki i «sreberka» od czekoladek”. Wyraził też przypuszczenie, że są to „drobiazgi wrzucane do kalejdoskopów, których kolekcję Witkacy posiadał”. Lecz teraz wydaje się pewne, że chodzi o symetroskop, bo nie wymaga on obiektów przezroczystych.

W ramach wspomnianej recydywy Witkacy sięgnął i po kalejdoskopy. Trzy dni po „szale” doniósł żonie: „Więc zawczoraj i wczoraj trochę kulturalnie popiłem (raz u Konińskiego i tamże 4 rysunki i tamże rozduszono mi jeden kalejdoskop)”. Pewnie mu na nim usiedli. Lecz coś jeszcze z kolekcji zostało, bo chyba w tym samym czasie Henryk Worcell dał się Witkacemu skusić obietnicą pokazania czegoś ciekawego. Witkacy napoił go anyżówką, po czym zademonstrował „coś w rodzaju lunety z lusterkową konstrukcją, w której za najlżejszym potrząśnięciem kształtowały się symetryczne, nigdy nie powtarzające się rozetki z kolorowych papierków”. Znać w tym opisie zdumienie, z jakim przyjął ów pokaz były kelner.

Lecz na czym polegała „recydywa”? Otóż 24 lutego Witkacy miał urodziny, które obchodził samotnie. Żona w Warszawie, „ciotki” z Witkiewiczówki – megiery, przyjaciele nieruchawi (Koniński nawet dosłownie: leżał w gipsowym gorsecie). I jak w roku 1932, pierwszym po śmierci matki, było mu ciężko. Pisał wtedy do żony: „Nikt nie grał na katarynce – prezentów nie dostałem”. Więc pięć lat później sam sięgnął do kuferka chłopiecych skarbów. I wśród popularnonaukowych prezentów sprzed czterech dekad odnalazł oprócz kalejdoskopów symetroskop, zabawkę w XX wieku zapomnianą.

Zapomnianą i w Europie nieznaną, bo w latach ich krótkiej kariery symetroskopy produkowano wyłącznie w USA. Wynalazca George Wale zgłosił swój patent 22 sierpnia 1899 roku, a po 20 grudnia tegoż roku, wraz z inwestorem nazwiskiem Irving podjął efemeryczną produkcję w miasteczku Troja (NY). I jeśli zadamy pytanie, jak ich wyrób trafił do rąk młodego Stasia, na scenę wkracza matka chrzestna. W roku 1901 Helena Modrzejewska opuściła Nowy Jork 9 maja, dzień po imieninach Stasia, lecz zdążyła na imieniny Ignacego, których nie omieszkał obchodzić – 31 lipca. Do Zakopanego zawitała wieczorem 16 czerwca i wiemy już, co mu dała.

Autor „Zaklętych rewirów” ze zgorszeniem odkrył w groźnym Witkacym dziecko. Tymczasem zdaje się jasne, że Witkacy miał w sobie wiele z dziecka. A ściślej – z Alicji w Krainie Czarów. Jak ona, zjadłszy kawałek grzyba (peyotlowego), rósł, to znów malał. I jak ona podejrzał przez dziurkę od klucza tajemniczy ogród. To właśnie ten moment: jeśli wierzyć dwu zdaniom listu, okiem malarza ujrzał nową, nieznaną rzeczywistość optyczną.

Intuicje, które można sobie tylko wyobrażać, po raz kolejny skrzyżowały jego los z drogą wykpiwanego rywala, Marcela Duchampa. Tego, który jak on dał się sfotografować w towarzystwie czterech sobowtórów w lustrach zestawionych pod kątem 60. stopni. Dysk symetroskopu wirował nie gorzej, a może i lepiej niż sławna duchampowska maszyna optyczna „Rotary Demisphere”. Po drugiej stronie okularu zabawki wabił mentalny skok w bok. Droga wiodąca ku sztuce kinetycznej, Vasarely’emu, op-artowi i chlubnej stroniczce w „L’art abstrait, ses origines, ses premiers maîtres” Michela Seuphora. Ale Witkacy nie przekręcił klucza. Bo z kim miał o tym gadać? Ze ślepym na malarstwo Konińskim, bufonem Gombrowiczem, niedoukiem Worcellem, żonobójcą Tumenem, kiczarzem Kotarbińskim? Schował symetroskop do kufra. Znów bolały go zęby.

Bardzo szkoda.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.