Jeszcze 2 minuty czytania

Sofija  Andruchowycz

REAKCJE OBRONNE: Fotografia nie do opisania

Sofija Andruchowycz

Sofija  Andruchowycz

Słowa są blade, słabe, bezradne, płaskie, nieprzydatne. Są tak odległe od tego bólu, przerażenia, od tego strachu, od tego krzyku i tego zapachu, rozerwanej skóry, świeżej krwi i krwi skrzepniętej, krwi zmieszanej z błotem


Zdaję sobie sprawę z absurdalności tego pytania i tak naprawdę z góry doskonale znam odpowiedź, ale i tak pytam moją czternastoletnią córkę Warwarę: „Nie oglądałaś zdjęć i filmów z Buczy?”.

We wszystkich, których widzę i spotykam tego dnia, po wycofaniu się Rosjan z Buczy, w każdym, z kim spotykam się wzrokiem, z kim długo siedzę przy tym samym stole – w milczeniu, z pochyloną głową – rozpoznaję obraz siebie: przytłaczający, straszny ciężar opadł na każdą i każdego z nas. Nie ma początku ani końca, świata przezeń nie widać, nie można go nazwać ani objąć rozumem.

„Nie oglądałaś zdjęć i filmów z Buczy?” – chcę zapytać Warwarę, ale ten ciężar przygniata nawet mój głos. Nie rozpoznaję brzmienia dźwięków, które wydaję z nieznanym wcześniej wysiłkiem.

„Oczywiście że oglądałam”, poważnie odpowiada córka, podczas gdy ja przywykam do niespodziewanej dorosłości jej oczu i twarzy.

Milczymy, a potem znów zadaję pytanie, które brzmi zbyt słabo – bo wszystko teraz brzmi i odbierane jest nazbyt słabo: „Źle się czujesz?”.

„Tak, bardzo źle” – poważnie, wprost mówi Warwara. „Bardzo długo będę się bardzo źle czuła”.

Znów milczymy, po chwili Warwara mówi dalej: „Zwłaszcza jedno z tych zdjęć. Ono było najgorsze. Nie wiem, jak z tym dalej żyć”.
„Może powiesz mi, co widziałaś?” – proszę. Wiedząc, że odmówi.
Warwara przecząco kręci głową. „Nie mogę” – odpowiada. „Nie mogę o tym mówić”.
„To martwy człowiek?”.
„Tak”.
„Dziecko?”.
„Tak”.
„Opowiedz mi”.
Warwara doskonale wie, co mówi: „To niemożliwe”.
„Nie powinnaś była oglądać tych zdjęć” – szepcę raczej retorycznie.
„Nie powinnam była przeżywać tej wojny” – odpowiada mi Warwara.

Między językiem i jego możliwościami, z całą jego zdolnością nadawania kształtów i wymiarów, zabarwiania, przyciszania, wygładzania, podkreślania, upraszczania i komplikowania, uspokajania i godzenia – a tym, co się wydarzyło i wciąż wydarza, co dzieje się teraz, w tej właśnie chwili, z bardzo konkretnymi żywymi (przed momentem jeszcze byli żywi) ludźmi w tylu miastach i wsiach Ukrainy, rozciągnęła się bezdenna przepaść.

Słowa są blade, słabe, bezradne, płaskie, nieprzydatne. Pozostają na samej powierzchni, niemal niczego nie oddają. Są tak odległe od tego bólu, przerażenia, od tego strachu, od tego krzyku i tego zapachu, rozerwanej skóry, świeżej krwi i krwi skrzepniętej, krwi zmieszanej z błotem, wciśniętej za zimne, zastygłe paznokcie ze starannym manikiurem. Słowa zwyczajnie nie istnieją tak beznadziejnie daleko za tą granicą, za którą bezbronny człowiek poddawany jest torturom, rozciągniętym w czasie na wiele nieskończoności. Gdzie człowiek pozbawiany jest swojej kruchej ludzkiej istoty i przemienia się w fizjologię niemożliwych do pojęcia natężeń bólu i przerażenia.

Próby nadania formy cierpieniom zabitych i katowanych zdają się zdradą. Żałosnym, nędznym umniejszaniem ich cierpień. Cóż takiego oddaje to słowo – „cierpienie” – w zestawieniu z każdą otchłanną chwilą, niepodobną w swoim koszmarze do żadnej innej chwili. Nie ma tu żadnych wspólnych mianowników. Jako tako proporcjonalne może być wieczne, nieme zastyganie w żałobie i rozpaczy, w ostrości współprzeżywania, obrzydzenia i nienawiści – w niezdolności choćby do płaczu, w zakazie ulżenia swojej własnej żałobie.

Tak się to właśnie dokonuje. Tak właśnie nienawiść, obłęd i bezrozumna destrukcja rodzą w odpowiedzi nienawiść, obłęd i destrukcję. Kiedy ból po niewinnych, zakatowanych i zamęczonych jest zbyt głęboki, by mu ulżyć, by dopuścić jakąkolwiek ulgę – bo jeśli tak lekko można pogodzić się z utratą ludzkiego życia, to najwyraźniej nie ma ono żadnego znaczenia – otwiera się droga do narastania okrucieństwa.

Jest to kolejny rodzaj przemocy, której Rosjanie dopuszczają się wobec Ukraińców: coraz większe okrucieństwo, które nie może nie pojawiać się w odpowiedzi na męki niewinnych ludzi. Wewnętrzne przemiany, które tylko w niektórych przypadkach i tylko częściowo okażą się odwracalne. Nagłe, cierpkie wydoroślenie oczu i twarzy naszych dzieci.

Słowa istnieją, by wprowadzać porządek, racjonalność i logikę wśród niejasności i chaosu. A jakie słowa nadają się do tego, by zrozumieć ludzi z kraju na północy, by ich opisać? Jak zrozumieć motywację do torturowania kilkuletniego dziecka – jaki tu można wprowadzić porządek? Jakim wysiłkiem intelektualnym można dopasować logikę do chorej, zboczonej zaciekłości w wymyślaniu i stosowaniu nagiej przemocy?

Tu pojawia się pokusa, by przestać widzieć w nich ludzi. Oni nie mogą być tacy jak my – człowiek niezdolny jest do bycia taką istotą. Z tego, że oni nie są ludźmi, wynika przynajmniej jedno wytłumaczenie: wytłumaczenie niewytłumaczalnego. A także usprawiedliwienie naszego nowego okrucieństwa, które wyrosło wśród bólu.

Nazbyt trudno jest widzieć w nich ludzi, dostrzegać jakiekolwiek, choćby hipotetyczne pokrewieństwo z sobą samym, można tego nie wytrzymać. I – czy nie zdejmuje to odpowiedzialności z konkretnych zabójców, katów i gwałcicieli, kiedy próbujemy pogodzić się z uniwersalną wiedzą o ułomności natury ludzkiej? Czy nie jest to kolejny akt lekceważenia wobec tych, którzy krzyczeli, drżeli i przez wiele dni spływali krwią, czy nie odbiera to wagi ich życiom?

Jeszcze mocniej odczuwalna staje się różnica między żywym doświadczeniem a przychodzącą z zewnątrz teorią. Dowolna, choćby najbardziej precyzyjna analiza, najdoskonalsza diagnoza, okazuje się uderzająco pusta, jeśli nie mieści w sobie jądra samego przeżycia. Może zabrzmieć jak kolejny rodzaj przemocy, jak gruby bandaż na otwartej, zakażonej, nieoczyszczonej ranie.

Mój przyjaciel Ihor jest właścicielem uroczego hotelu w karpackiej wsi. Od początku wojny hotel stał się bezpłatnym schronieniem dla uciekających przed wojną. Wśród tych, którzy znaleźli tam tymczasowe schronienie, jest dziesięcioletni Ihor z Buczy: czeka, aż w szpitalach wydobrzeją po ranach postrzałowych jego tata, mama i starsza siostra. W hotelowej restauracji Ihor junior dostaje barszcz i ziemniaki z mięsem. Zajada z apetytem, śmieje się i dźwięcznym głosem opowiada, jak na ich podwórze wjechał czołg, taranując ogrodzenie, jak tata natychmiast wsadził ich wszystkich do samochodu, na którym już wcześniej czerwoną farbą zostało napisane „dzieci”, jak jechali drogą, a na poboczu leżeli martwi ludzie („a mogę więcej chleba?”), jak grał na tablecie i przegrał, bo tak nimi rzuciło od wybuchu („a mogę jeszcze barszczu?”), jak tata wyskoczył z samochodu, krzycząc o dzieciach, i zaraz potem zaczęli do nich strasznie strzelać („a mój tablet ma teraz taaaką dziurę!”), jak mama krzyknęła i przewróciła się do przodu i tata ją objął, a siostra osłoniła jego, Ihora, własnym ciałem i nagle poczuł coś bardzo gorącego, i zobaczył, że z jej szyi płynie krew.

Z taką intonacją chłopcy opowiadają o fascynującym meczu piłkarskim z kolegami z klasy. Śmiech małego łobuziaka. Gada i gada – wszyscy wiemy, jak dzieciaki opowiadają filmy czy przebieg gry wideo – a dorośli zastygli nad swoimi talerzami, twarze i skamieniałe ciała skierowali w stronę dziecka z łyżką w garści i uśmiechem na twarzy. Po twarzach dorosłych płyną łzy. Chłopiec ich nie zauważa. Opowiada, śmieje się i prosi o deser.

Rana sama wie, jak ma się oczyścić. Słabe, nieprzekonujące, blade słowa to za mało, żeby opowiedzieć, co się z nami teraz dzieje. Tyle wszystkiego na wieki pozostanie bez odpowiedzi, rozdarte i niepojęte.

Ale człowiek to o wiele więcej niż fizjologia i słowa. Chwiejny mostek języka i łez prowadzi nad przepaścią na tamtą stronę, gdzie wcale nie wszystko udaje się nazwać i zrozumieć. Po tamtej stronie zwyczajnie pojawia się siła, potrzebna, by znieść to, co nie do zniesienia, by tęsknić za utraconymi, zabitymi i skatowanymi, dbać o słabszych i bronić tego, co ludzkie.

Przełożyła Katarzyna Kotyńska