Jeszcze 2 minuty czytania

Sofija  Andruchowycz

REAKCJE OBRONNE: Być pszczołą

Sofija Andruchowycz

Sofija  Andruchowycz

Jeśli nawet wojna zmienia, to raczej tylko pogłębiając to, co już wcześniej istniało – i dobre, i złe


Mężczyzna z okolic Buczy po długiej nieobecności wrócił do domu. Nie wszystkich sąsiadów zastał przy życiu.

Obejrzał dom, połamany płot, ślady czołgowych gąsienic na podwórzu, śmietnik w sypialni, potłuczone naczynia i wybebeszoną szafę. Długo odwlekał tę chwilę, ale w końcu poszedł sprawdzić pasiekę w głębi sadu. Ruszył powolnym krokiem, widział ślady cudzej obecności – śmieci, puszki, wypaloną trawę, połamane gałęzie jabłoni. Jednak same ule zdawały się wyglądać tak jak wtedy, kiedy je zostawił. Pszczoły jak zwykle tańczyły wokół swoich domków.

Mężczyzna podniósł daszek jednego z nich, zbyt późno zauważając, że ciągnie się od niego drut. Prowadził do dwóch spiętych ze sobą granatów.

Co to było – rodzaj zabawy, a może żartu? Mimowolnie zaczynam wyobrażać sobie, jak czyjaś psychika szuka rozrywki w wynajdywaniu najbardziej nieoczywistych miejsc, w których można zastawić pułapkę na gospodarzy po wdarciu się do ich domostw: pralka, dziecięca zabawka, spróchniały pień.

Staram się wyobrazić sobie rozum, który planuje działania, przewidując i smakując szczegóły tego, co miałoby się wydarzyć. Taka gra, przejaw wyrafinowanego sprytu: efekt nie służy ratowaniu życia tego, kto rozkłada granaty i materiały wybuchowe, on sam nigdy się nie dowie, co tak naprawdę się wydarzyło i komu dokładnie odebrał życie – ale najwyraźniej wystarczy we własnej fantazji domalować szczegóły i odczuć swego rodzaju satysfakcję, można konkurować z kolegami pirotechnikami, kto będzie bardziej pomysłowy, można zanurzyć się w iluzji wszechmocy i kontroli nad życiem innych.

Kiedyś, rok po proklamowaniu przez Ukrainę niepodległości, przez przypadek trafiłam do obozu pionierów Artek na Krymie. Nawet dziecko mogło wyraźnie odczuć ostrość cofnięcia się w czasie: chyba nigdy w życiu nie zdarzyło mi się głębiej zanurzyć w radzieckość. Na obóz miała jechać moja koleżanka, ale zachorowała i okazja przeżycia jednego z najmniej przyjemnych okresów dzieciństwa przypadła mnie.

Wśród wspomnień – dzieci z republik związkowych na obozowej plaży. Metodycznie wyławiały z wody dziesiątki galaretowatych, przezroczystych, fioletowawych meduz, rozkładały je na rozpalonym piasku albo betonie i obserwowały, jak nieuchronnie odparowuje wilgoć, jak ulatuje życie, jak przedtem nieskończenie długo, w całkowitej ciszy, żywą istotę przenika cierpienie.

Nic się nie stało. Granaty nie wybuchły, bo przez sześć miesięcy, które przeleżały w ulu, pszczoły niezmiennie zajmowały się swoimi sprawami: wyrabiały miód, wosk, propolis, pyłek i pierzgę, pozostawiały osyp, więc zapalniki granatów okazały się skutecznie pozaklejane lepkimi wonnymi substancjami.

Pszczołom pewnie się nie podobało, że ktoś nieznajomy, obco pachnący, wdarł się do ich domku i zostawił po sobie niezrozumiałe, niepotrzebne przedmioty. Ale zrobiły to, co zawsze robi natura: nadal zajmowały się swoimi sprawami. Kiedy pojawiają się nieprzewidziane przeszkody, nowe okoliczności, których nie da się uniknąć, przyroda szuka sposobu na to, by przetrwać w zmienionej przestrzeni.

Historia o pszczołach kusi, by przemienić ją w mit.

Powiedzieć: pszczoły to symbol Ukraińców, Ukraińcy od wieków byli pszczelarzami, nie wyobrażają sobie istnienia bez uli, codziennie zjadają po słoiku miodu, wynaleźli miód pitny, znają najbardziej precyzyjne proporcje łyżki dziegciu w beczce miodu, a użądlenia pszczół uzdrawiają ich i wywołują euforię.

Powiedzieć: wierne i wdzięczne pszczoły obroniły swojego gospodarza Ukraińca i świadomie uratowały mu życie.

Powiedzieć: w tej wojnie walczy cała ukraińska ziemia, jej przyroda i siły natury – pszczoły zajmują się unieszkodliwianiem granatów, bagna wciąganiem czołgów, nietoperze zniekształcaniem fal wrogiej echolokacji, a trzymetrowe sumy na dnie stawów od dawna tak dobrze się nie odżywiały.

Ale tak naprawdę pszczoły po prostu pozostały pszczołami w nowych okolicznościach. I właśnie dlatego uratowały życie mężczyźnie, który o nie dba i który odbiera im miód, właśnie dlatego same przeżyły i nadal żyją.

Tak często słyszę pytanie: jak panią zmieniła wojna? Wciąż na nowo przekonuję się, że jeśli nawet wojna zmienia, to raczej tylko pogłębiając to, co już wcześniej istniało – i dobre, i złe. Coraz częściej marzę o tym (pewnie to mało realne), by wojna przynosiła jak najmniej zmian. Karkołomne zmiany często oznaczają utratę siebie samej, samego. Pozostać sobą, pozostać sobie wiernym, wierną – to znak elastyczności i dojrzałości, warunek zdolności do życia i trwania.

Fizyczna rana na ciele ma kształt zapadliska. To samo dotyczy ran niefizycznych. Każde zapadlisko, urwisko, przepaść jest tym samym co góra, obraz zależy od punktu widzenia, od perspektywy albo od wewnętrznego wysiłku. W każdym razie większość z nas patrzy w tej chwili na świat albo z dna, albo ze szczytu, i specyfika takiego spojrzenia nie pozwala zobaczyć i zrozumieć świata równin. Jesteśmy teraz w istocie pozbawieni rzeczywistości równinnego postrzegania.

Jedna z moich koleżanek pisarek niedawno podzieliła się swoim zachwytem nad powieścią południowoafrykańskiego autora. I natychmiast dodała, że czytając ją, starannie sprawdziła wszelkie dostępne informacje o pisarzu: czy nie wykazał się kiedyś rusofilią?

Walczymy z zagrożeniem i często nie zauważamy, jak sami sobie tworzymy wcale nie lepsze ograniczenia, ulegając własnym, nabrzmiałym od strachu i bólu neurozom. Jak szczyt góry, na którym stanęliśmy jeden przy drugim, żeby wzajemnie się wspierać, staje się dnem przepaści, gdzie wspólnota okazuje się zbitym w gromadę tłumem, gotowym do szczucia i autodestrukcji.

Nierealistyczne marzenie o możliwości jak najbardziej naturalnych przemian to marzenie o spokojnym czytaniu dobrej powieści południowoafrykańskiego autora, który może kiedyś zagłębiał się w przekłady z Dostojewskiego. Ale jak miałoby to zaszkodzić pszczole w byciu pszczołą?

Myślę o moim przyjacielu, właścicielu małego hoteliku w Karpatach. Od pierwszych dni wojny przyjmował u siebie ludzi, przed nią uciekali, bezpłatnie dawał im nocleg i wyżywienie. Nie chciał nawet słyszeć o pobieraniu opłat od tych, którzy stracili wszystko i ruszyli w nieznane. Spędzał z nimi czas, słuchał ich historii, często przerywanych przez łzy, woził do szpitali. Od czasu do czasu psuł szuflady albo wykręcał klamki z drzwi, żeby wychudzony na szkielet Misza z Charkowa, który naprawdę nie miał ani kopiejki, mógł odwdzięczyć się gospodarzowi drobnymi naprawami – bo inaczej zżerało go poczucie winy.

Ale z poczuciem winy wcale nie jest tak prosto. Nie da się go ujarzmić, jeśli nie pogodzi się z nim i nie nazwie go sama osoba, której ono dotyczy.

Misza mieszkał w hotelu, jadał w restauracji, coraz niżej kłaniał się gospodarzowi i śpiewał przy gitarze swoje ulubione piosenki jakiegoś rosyjskiego zespołu rockowego – ledwie jednak poproszono go, żeby z nimi nie przesadzał, bo wszyscy wokół mają zszargane nerwy, zaczął wykłócać się z gospodarzem hotelu i oskarżać go o traktowanie wszystkich z wyższością, o podstępne plany wyzysku ofiar wojny i nieodpłatne wykorzystywanie ich pracy. Dalej mieszkał w hotelu, ale codziennie urządzał jakieś awantury. W czwartym miesiącu w końcu wyjechał, zostawiając za sobą zepsute szuflady i klamki.

Kiedy gospodarza zapytano, dlaczego tak długo to wszystko znosił, odpowiedział: rzecz w samej pomocy, a nie w człowieku, którego się lubi albo nie. Oni czasem doprowadzają mnie do szału, czasem sam potrzebuję pomocy po tym, jak im pomagam. Ale robię to dalej, bo kto inny pomoże niesympatycznemu człowiekowi, który pomocy potrzebuje?

Przeł. Katarzyna Kotyńska

Dział ukraiński powstaje dzięki dofinansowaniu European Cultural Foundation, Instytutu Goethego w Warszawie, Krakowskiego Biura Festiwalowego, Centrum Dialogu im. Juliusza Mieroszewskiego oraz Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu.

Partnerzy działu ukraińskiego w Dwutygodniku